czwartek, 29 grudnia 2016

Małe Cuda- Ch. Strayed



Małe Cuda wpadły w moje ręce kilka miesięcy temu na facebookowym bazarku książkowym. Gdy tylko zobaczyłam czyje to dzieło, natychmiast zapragnęłam ją przeczytać. Jednak, jak to zwykle u mnie bywa, książka odczekała swoje na półce, aż "nabrała mocy prawnej". Wczoraj wreszcie nadszedł czas by po nią sięgnąć, a dosłownie przed chwilą przeczytałam ostatnie zdanie. Wow!

Cheryl Strayed już znacie. Przedstawiłam ją Wam opisując Dziką Drogę- autobiograficzną opowieść o podróży życia. Tym razem dowiadujemy się, że przez wiele lat autorka prowadziła internetowy dział z poradami. Wielu ludzi pisało do niej, bo czuli, że ta nieznajoma ich rozumie oraz posłuży radą i wsparciem. Nie zawiedli się. Małe Cuda są zaledwie ułamkiem tej pełnej emocji, goryczy, gniewu czy wątpliwości korespondencji. Mimo anonimowości Cheryl nie straciła na autentyczności, odważnie porusza niezwykle trudne tematy, przytacza przykłady z własnego życia, a przez to staje się prawdziwą bliską przyjaciółką.

Z początku trochę sceptycznie podchodziłam do tej książki, a raczej do jej formy. Nie chciałam czytać typowego poradnika, ale ciekawość zwyciężyła. Po pierwszych kilku listach odłożyłam na chwilę książkę. Czułam się jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody i zdałam sobie sprawę, że moje problemy są niczym. Naprawdę! Czasem warto spojrzeć poza swój ogródek by zobaczyć więcej. Czytałam dalej i dalej z coraz większym zapałem.
W całej książce urzekł mnie sposób pisania Przyjaciółki. Jej otwartość i bezpośredniość sprawia, że nawet trudne tematy nie powodują skrępowania. Potrafi tupnąć nogą, zganić, czasem nawet postawić do pionu, ale emanuje też ciepłem, wsparciem i zrozumieniem. Porady pełne są jej własnych przeżyć, przez co nabierają wymiaru osobistego. Niektóre historie wzruszają, inne szokują, jeszcze inne zasmucają, a przyjaciółka zawsze stara się pokierować tak, by podjąć decyzję zgodną z samym sobą.
Było kilka listów, które wywarły na mnie ogromne wrażenie, ale chyba największe sprawił list od ojca, który nie potrafił pogodzić się z śmiercią swego dorosłego syna. Nie potrafiłam powstrzymać wzruszenia.

Książka idealna dla osób "na zakręcie", uwikłanych w trudne relacje lub stojących przed  ważnym wyborem. Sama też czuję się dzięki niej trochę wzmocniona. Myślę że do niej wrócę jeszcze nie raz i nie dwa, zwłaszcza wtedy gdy sama będę "na zakręcie". Z czystym sumieniem mogę ją Wam polecić. Daję 8/10 i trzymam kciuki :)

Pozdrawiam
ZaBOOKowana

środa, 28 grudnia 2016

Trzech Panów na Włóczędze- Jerome K. Jerome


Oczarowana lekkością i humorem pierwszej części, zamówiłam Trzech Panów na Włóczędze. Przyszły święta, terminarz się lekko zluzował i znalazłam chwilę, by sięgnąć po nich i pochłonąć w jeden dzień. I co z tego wyszło?

Troje znanych nam, wyjątkowych dżentelmenów dostaje nowego ataku „świądu stóp” i decyduje się wyruszyć na kolejną włóczęgę. Tym razem zamierzają trzymać się z dala od wszelkich wodnych środków transportu i wybierają rowery. Zostało jeszcze tylko oznajmić swym żonom, cóż mężowie zamierzają i w drogę. Jak już wiemy z poprzedniej części, tu nic nie jest takie proste, na jakie wygląda. Ci niezwykli dżentelmeni nie tylko wprost uwielbiają komplikować sobie życie, to posiadają niezwykłą zdolność wpadania w kłopoty po sam cylinder. A my wraz z nimi, dzielnie przebierając nogami, raz z górki, a raz pod górkę, poznajemy Pragę i Niemcy. Nie tylko wizualnie, ale też kulturowo.

Po niebywałym sukcesie Trzech Panów w Łódce [nie licząc psa] poprzeczkę zawiesiłam bardzo wysoko. Oczekiwałam wielu anegdot, niekontrolowanych salw śmiechu, nieporadnych przygód i filozoficznych dysput o rzeczach ważnych i tych troszkę mniej. Opowieści historyczne dodatkowo nadawały smaku i spójności pierwszemu tomowi przez co, miało się wrażenie rzeczywistej podróży. Niestety kolejna wyprawa dżentelmenów nie była już tak udana. Zaczęła się nawet przyjemnie, ale szybko przerodziła się w coś zupełnie innego. Zamiast zabawnych przygód, zostałam zarzucona niespójnymi historyjkami i anegdotami, które (trochę wyrwane z kontekstu) nie bawiły, a zamiast tego wybijały mnie z rytmu i sprawiały, że nie wiedziałam gdzie jestem. Dodatkowo ewidentnie autor ma na pieńku z Niemcami, albo ich zwyczajnie nie lubi. Pozornie zabawne uwagi, przerodziły się szybko z niewinnej uszczypliwości w wytykanie narodowościowych przypadłości, a to już przestało być śmieszne, a zaczęło irytować. Stłamszony angielski humor nie miał miejsca by rozwinąć skrzydła, a samej podróży było jak na lekarstwo. Wiele rzeczy mogło mi umknąć, (piszę to z ręką na sercu) trudno było mi się skupić na fabule i śledzić ją rzetelnie. Miałam wrażenie, że jestem wrzucona do basenu pełnego luźnych myśli i nie bardzo wiem, którędy do wyjścia. Auć... trochę się zawiodłam i nie jest mi z tym dobrze. A miało być tak pięknie...
Mimo tylu minusów książkę czyta się dość szybko i z początku można się uśmiać (taki mały plusik na pocieszenie).

Nie lubię pisać negatywnych opinii. Zawsze staram się dostrzec jakieś plusy i nie skreślać dzieła. Jednak muszę być z Wami szczera, zawiodłam się i to bardzo. Tak strasznie brakowało mi lekkości i humoru, na który stać autora. Powiem wprost: Trzech Panów na Włóczędze nie dorasta do pięt poprzedniemu tomowi. Nie odważę się polecić tej części, tym razem 4,5/10.

Miłego wieczorku
ZaBOOKowana

PS. Proszę nie zrażajcie się do Trzech Panów w Łódce [nie licząc psa], to nadal jest genialna lektura ;)


sobota, 24 grudnia 2016

Zaczytanych świąt



Chciałabym życzyć Wam:

By w nadchodzącym roku po książki sięgali wszyscy - nie tylko nieliczni.

By każdy Polak, każdego dnia deklarował, że popiera czytanie.

Byśmy codziennie znaleźli nieco więcej czasu, niż tylko 5 minut dla książki.

Byśmy - już bez widm, zjaw i innych książkowych potworów - mogli spotkać się w przyszłym roku, by razem poczytać pod choinką.

By nadchodzące dni przyniosły jeszcze więcej niż zwykle spotkań z twórczą weną.

Ale - przede wszystkim - by Boże Narodzenie przyniosło Wam wiele radości, ciepła, zdrowia i nadziei.

Niech pod choinką zagości zrozumienie, cierpliwość, wybaczenie i bliskość.

Znajdźcie chwile oddechu w tym pędzie codzienności i pamiętajcie, że w tym niezwykłym czasie o cud nie jest tak trudno :)


ZaBOOKowana
:)

piątek, 23 grudnia 2016

Boże Narodzenie w Lost River- F. Flagg


Jutro Wigilia, a szaruga za oknem nie zachwyca. Oj nie zachwyca... Przyszła pora by dodatkowo nastroić się na święta. Uwaga! Jeszcze nie jest za późno! Przedstawiam Wam kolejną, cudowną powieść Fannie Flagg- Boże Narodzenie w Lost River.

Co zrobi samotny, niezbyt bogaty mężczyzna, mający przed sobą kilka miesięcy życia? Na dodatek zbliża się Boże Narodzenie, które jak co roku nie zapowiada się wesoło? Hmm... Może upić się w sztok, rzucić się w objęcia depresji lub... wyjechać na koniec świata i zaryzykować. Oswald Campbell postawił wszystko na jedną kartę. Pozałatwiał sprawy, spakował się i ruszył pociągiem z szarego Chicago, wprost w objęcia słonecznej i kolorowej Alabamy, do zapomnianego miasteczka zagubionych- Lost River. Z miejsca zostaje przyjęty jako oczekiwany gość i nie wiadomo kiedy staje się pełnoprawnym mieszkańcem. To zaledwie zarys historii, bo najważniejsze dzieję się zawsze w Boże Narodzenie. W tym szczególnym czasie powietrze przepełnione jest cudem i wszystko staje się możliwe. A czasem nawet jeden mały ptak może odmienić życie całej wioski.

Fannie Flagg po raz kolejny nie zawiodła. Jej niezwykły kunszt polegający na emocjach zawartych w prostocie codzienności, sprawia, że porusza głęboko zakopane struny w mojej duszy. Brzmi nieco patetycznie, ale tak to czuję. Nie wzruszają mnie tragedie, miłości, rozłąki, choroby, wojny czy happy endy. Taka nieczuła jestem i już. Jednak, gdy tylko wezmę do ręki powieść Fannie Flagg, poczuję jej ciepło i serdeczność, bijące na odległość, od razu się rozklejam. Uwielbiam się zanurzyć w jej opowieściach i zawsze czuję się w nich jak w domu. Tym razem nie było inaczej. Z miejsca pokochałam Lost River, uwielbiałam przechadzać się po ścieżkach, przyglądać codzienności, obserwować ptaki, czy po prostu słuchać. Mieszkańcy urzekli mnie swym ciepłem, życzliwością i serdecznością. Aż mam ochotę iść do Roy'a i zmierzwić piórka Jack'a, posmakować słynnej pływającej wyspy czy auszpiku pomidorowego. Zebrać się pod drzewkiem i śpiewać kolędy w świetle lamp. Pośmiać się, pożartować, zatańczyć i wypić trochę ponczu "z prądem". Po prostu pobyć razem...

Eh... Wigilia już jutro, a masa obowiązków kuchennych czeka na każdego z nas, ale warto zatrzymać się i zobaczyć jak się świętuje w Lost River. Obiecuję, że ciężko będzie Wam opuścić tę małą mieścinę, a gdy ją już opuścicie będziecie pełni wiary i nadziei. Bo przecież w Boże Narodzenie to czas cudów, w którym wszystko staje się możliwe.
Daję 9/10.

Wesołych świąt :)!
ZaBOOKowana

środa, 21 grudnia 2016

Operacja Dzień Wskrzeszenia- A. Pilipiuk




W nawale świątecznych zawirowań znalazłam wreszcie czas by przysiąść i odpocząć. Tym razem przedstawię Wam sporawe opowiadanie A. Pilipiuka. Wydane w świeżutkiej i bardzo miłej dla oka, nowej oprawie graficznej. Autor znany, mój ukochany i nie raz opisany ;) . Z całkowitą pewnością pozwoliłam sobie, zanurzyć się w lekturze.

Wyobraźcie sobie... Polska, rok 2014, wszystko co nas otacza to radioaktywne gruzy. Szczątki ludzkości funkcjonują (bo trudno to nazwać życiem) w obozach, otoczonych pyłem i zgliszczami. Po trzeciej wojnie światowej zostało niewiele z otaczającej rzeczywistości... Grupa ściśle wyselekcjonowanych, młodych ludzi zostaje przyłączona do tajnej operacji o nazwie  Dzień Wskrzeszenia. Muszą wyruszyć w przeszłość, zmienić historię, a wraz z nią przywrócić własną rzeczywistość do stanu sprzed wojny. Nie wiedzą na co się piszą, nie wiedzą czy wrócą i co na nich czeka w przeszłości. Ale jest nadzieja. Nadzieja na to, że znów położą się w trawie i zaczną oddychać czystym powietrzem...
 
Autor i tym razem podsunął nam w niezwykle ciekawy i intrygujący sposób kawał historii. Ale to nie wszystko! Tym razem postanowił zagłębić się w podróżowanie w czasie i przyznam, że podszedł do tego profesjonalnie. Nie spotkałam się z mętnymi wyjaśnieniami, lecz z czystym, jasnym przekazem. Przy okazji dowiedziałam się czym są efekty: dziadka, insekta czy motyla, a to wszystko na przestrzeni wieków. Czyta się szybko, przyjemnie i chce się wiedzieć więcej, i więcej, i więcej... Złapałam się nawet na tym, że polubiłam bohaterów i szczerze trzymałam za nich kciuki :) Jedyne do czego mogę się przyczepić to, to że chwilami  Operacja Dzień Wskrzeszenia przypominała mi Oko Jelenia. Nic więcej :)

Jeśli macie ochotę na miłą, ciekawą lekturę? Zapraszam. Fanatycy podróży pomiędzy wiekami powinni także być zadowoleni. Fani Pilipiuka się nie zawiodą. Dla mnie to mocne 6,5/10.

Miłego wieczorku
ZaBOOKowana

środa, 14 grudnia 2016

Prezentowy szał :)




Grudzień w pełni. Pucowanie butów na Mikołajki, za nami. Do świąt jeszcze trochę czasu, ale każdy już pomału węszy za jakimiś ciekawymi podarkami dla bliskich. A, że ja: zwierz świąteczny, mam hopla na punkcie dawania, to już dawno sporządziłam wstępny plan i zabrałam się dziarsko do realizacji. W tym roku z racji jeszcze większego niż zazwyczaj deficytu czasowego, oparłam się głównie na sklepach internetowych. Dlaczego? Bo taniej, bo szybciej i dzięki temu, nie dałam się naciągnąć na "przykasowe" promocje wszelkiej maści. Sami wiecie jak jest, praca, dom, zakupy, dom, praca... i tak dalej. Czas ucieka jak piasek między palcami, a w nas wzrasta frustracja.

Wszystko pięknie, wszystko fajnie, ale gdy już mam wszystko opakowane i gotowe, to czuje jakiś niedosyt. Brak mi tego smaku kasztanów kupionych w "budce na rogu", kawy na wpół zimnej, wypitej w biegu między sklepem, a sklepem. Tego uśmiechu sprzedawców, gdy pytałam o radę i dźwięcznego " zdrowych, wesołych świąt", po którym jakoś lepiej się szło. Brak mi tego zaganiania, tego bijącego zewsząd ciepła i pędu, który gna nas w dobrą stronę. Nawet tego dźwigania toreb jak wielbłąd :) . Znajomego podekscytowania podczas pakowania i chowania prezentów przed bliskimi ( a na 30m2 to nie lada wyczyn) oraz przekomarzania: "Może pójdę i Ci pomogę? -Nie! Sama sobie poradzę!" . Wy też to lubicie?

Chodziłam z tęsknym wzrokiem szukając w szarej codzienności, tej odrobiny świątecznej magii. Dopiero wierna koleżanka wybawiła mnie zaproszeniem na jarmark świąteczny i wspólny weekend. Jadę! Spakowałam się w trymiga, wzięłam wolne w pracy i pogalopowałam do autobusu. Było cudownie (patrz zdjęcie powyżej)!!! Objadłam się, napatrzyłam, powzdychałam i mogłam wrócić do domu pełną torbą drobiazgów, sił i wigoru. Teraz mogę zakasać rękawy i wypełnić dom smakowitymi zapachami, wysprzątać wszystkie kąty, wywiesić ozdoby i niemiłosiernie fałszując pod nosem, wypisać świąteczne kartki. Wy tez wysyłacie kartki z życzeniami? Ja to uwielbiam!

Czytanie chwilowo odeszło na dalszy plan, choć staram się coś tam skubnąć co dzień. Wybaczcie za mój mały poślizg, ale mam nadzieje, że niebawem wszystko wreszcie wróci do normy :) Przecież trzeba przeczytać Opowieść Wigilijna i parę innych nastrajających książek :) Hmm... w tym roku może w oryginale...

Pozdrawiam i życzę dużo, dużo, duuuużo energii i uśmiechu :)
ZaBOOKowana



czwartek, 1 grudnia 2016

Pax- Sarra Pennypacker






-Co to jest wojna?
Szary zamyślił się.
- Jest taka choroba, która czasem dopada lisy. Sprawia, że przestają być sobą i atakują obcych. Wojna to taka choroba, tylko u ludzi.
 


~Sara Pennypacker Pax




Dziś przedstawię Wam kolejną nowość. Na chwilę wkroczmy w świat dziecięcy, usiądźmy na dywanie i otwórzmy swój umysł, bo czasem tak wiele można się nauczyć od małego rudego stworzonka.

Pax to opowieść o małym osieroconym lisku i jego chłopcu. Niemalże nierozłącznym duecie przyjaciół, których łączy niezwykła, wewnętrzna więź. Na horyzoncie pojawia się wojna, ojciec Petera wstępuje do armii, a chłopiec musi się przeprowadzić do dziadka, gdzie nie ma miejsca dla lisa. Pozostawiony w lesie Pax czeka, patrzy w gwiazdy, a w tym samym czasie 500 kilometrów dalej Peter postanawia wrócić po przyjaciela. Oboje muszą w trybie przyspieszonym nauczyć się jak przeżyć i zrozumieć szybko zmieniający się świat. Tak rozpoczyna się niezwykła historia o więzi serc, o podróży w nieznane, nadziei, tęsknocie i utracie. Niezwykle mądra, głęboka i poruszająca niejedno zatwardziałe serce.

Pax trafił do mojego domu nieprzypadkowo. Gdy tylko przeczytałam, że to historia na miarę Małego Księcia, wiedziałam, że muszę ją mieć. Zawsze miałam sentyment do lisów i wilków, a Pax owinął moje serce wokół swojego rudego ogonka już od pierwszego spotkania. Ta jego niewinność, ufność i miłość do chłopca jest tym, co widzę w oczach mojego ukochanego psa. Miłość najczystsza i w pełnej postaci, a to mnie zawsze wzrusza. Sam Peter jest chłopcem rozdartym pomiędzy posłuszeństwo ojcu, a własne sumienie. Boryka się ze stratą i nie bardzo wie jak z tym żyć, co robić, jest tylko chłopcem, a na jego barkach spoczywa już nie jeden bagaż.

Katherine Applegate powiedziała: " Porażająco szczery, a chwilami łamiący serce. Paź to po prosu arcydzieło." Hmm... dla mnie arcydziełem jest Mały Książę, a tej opowieści jeszcze trochę brakuje do tego miana. Natomiast śmiało mogę stwierdzić, że łamie serce i to nie raz. Wraz z bohaterami odczuwałam każdą stratę, każdy ból i tęsknotę, a chustki musiałam mieć stale pod ręką.  Łzy przesłaniały wzrok, pokój wypełniały siorbania nosem, a moje serce pękało.

Pax jest bajką zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych, choć raczej podsunęłabym ją bardziej ciut starszym dzieciom niż maluchom. Dorośli natomiast, obowiązkowo powinni po nią sięgnąć, bo jeśli nawet nie dla samego drugiego dna, to dla rozruszania własnych emocji, które w dzisiejszym świecie często zaśniedziałe leżą odłogiem. Książka idealna dla osób "na zakręcie" i wszystkich miłośników rudych lisków. Dla mnie 9/10 i polecam z całego rudego serduszka. :)

 Lisiego Wieczorku
ZaBOOKowana

niedziela, 27 listopada 2016

Konan Destylator- Andrzej Pilipiuk







Po raz kolejny przedstawie Wam nowość. Jeszcze pachnąca drukiem, drukarzem i samogonem. No, może jeszcze czymś na kształt starych skarpetek? ale nie wiem skąd ... hmm... ;) Nieważne! Czas rozruszać te jesienne dni kapką napoju procentowego i elektryzującą książką.

Przygodę z Jakubem rozpoczęłam już bardzo dawno. Przez te lata dorobiłam się całej kolekcji jego przygód i niecierpliwie czekam za kolejnymi. Tym, którzy mieli styczność z Jakubem, niczego wyjaśniać nie muszę. Tym, którzy jej nie mieli, polecam samemu go zapoznać. Ale nie dajcie sie zwieźć! Pod tą grubą warstwa brudu, starości i pijaństwa oraz dalekosiężną duszącą aurą, kryje się bohater najwyższej klasy. Jego sposób działania, pokrętność myślenia i walenie jak w dym sprawia, że szanuje się go pomimo wszystko. Przecież dla Jakuba- samozwańczego wioskowego egzorcysty, nic nie jest straszne. Przenieść sie w czasie? Bez problemu. Spalić gminę? Od ręki. Wygnać upiory? Się robi! A tylko spróbuj wejść mu w drogę! No i co z tego, że już niewiele mu do 100 zostało, skoro policzy się jeszcze zgrabnie z niejednym młodzieniaszkiem. Zapewniam Was :)

Nie będę ukrywać, że uwielbiam lekki, prowokujący, sarkastyczny styl Pilipiuka. To właśnie ta lekkość i humor sprawia, że Wędrowycza kochają młodzi i starsi, fantaści i nie tylko, bibliofile i ci którzy stronią od słowa pisanego. To brzmi trochę jak masówka i w pewnym sensie nią jest, ale nie uważam tego za coś złego. To właśnie dzięki Jakubowi przekonałam mojego Lubego, że polska fantastyka nie gryzie i (co uważam za niebywałe osiągnięcie) pokazałam mamie, że fantastyka to nie tylko ogry i potwory, ale tez świetna zabawa. Do dziś zaśmiewa się przy Wędrowyczu do łez i wraca do niego często. Wniosek: to ma potencjał. Bo czy zawsze musimy czytać wielkie dzieła fantastyki? Czasem może warto poluzować krawat i się zwyczajnie pośmiać :)

Sam Konan Destylator jest 8 tomem cyklu. Jak we wszystkich poprzednich, są opowiadania lepsze i gorsze, jednak nadal łatwo znaleźć w nich niespodziewane zwroty akcji i swojską dawkę humoru.

Jeśli macie ochotę na trochę śmiechu (a może nawet trochę więcej niż trochę) to bardzo gorąco polecam. Dla mnie zawsze 10/10!

Uwaga! Możliwe efekty uboczne w postaci: zachłyśnięcia, zadławienia, oplucia, bólów brzucha, niekontrolowanego płaczu i czkawki! Dodatkowo dochodzi często do niemożności opowiedzenia bliskim co się dzieje, a to może budzić niepokój.

Czytacie na własną odpowiedzialność! I nie mówcie że nie ostrzegałam ;)


ZaBOOKowana

środa, 23 listopada 2016

Dopóki życie trwa. Nowy sekretny dziennik Hendrika Groena, lat 85.




Jeszcze ciepła, całkiem nowiutka, pachnąca drukarnią i... moja! Doczekałam się wreszcie premiery,  ruszyłam by zakupić i pożreć wygłodniałym wzrokiem. Niestety na mojej drodze stanął egzamin i z pożarcia wyszło zaledwie popróbowanie, aż do dziś. Już po testach i nareszcie odwiedzić moich ukochanych pensjonariuszy domu opieki.

Hendrika Groena już Wam przedstawiałam przy okazji Małych Eksperymentów ze Szczęściem. Dopóki Życie Trwa zaczyna się po rocznej przerwie. Hendrik w swój przeuroczy, lekki i humorystyczny sposób porusza sprawy trudne, a tym błahym nadaje słuszny wydźwięk, bo jak się okazuje i tym razem, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Seniorzy inaczej patrzą na świat, a dzięki Hendrikowi możemy zobaczyć go takim i my. Wraz z nim stawiamy czoła lękom, dolegliwościom, przemijaniu, stracie, ale odkrywamy jak bardzo proste rzeczy i siła ducha mogą uczynić jesień życia piękną.

W Małych Eksperymentach ze Szczęściem poznałam i polubiłam Hendrika i jego klub. Teraz wróciłam do nich, jak do grona najlepszych przyjaciół. Nie zdawałam sobie sprawy, że przez te 1,5 miesiąca i tak bardzo się z nimi zżyję i zatęsknię. Teraz nie wyobrażam sobie, że mogłabym ich nie poznać. Czuję, że treść dzienników dojrzewa we mnie, nawet na długo po ich przeczytaniu. Zaczynając Dopóki Życie Trwa nie mogłam uwierzyć jak dużo rzeczy się zmieniło przez rok. No tak, ale dla osób starszych czas płynie inaczej. To dość dosadnie uświadomiło mi by nie tracić czasu, a dopóki mamy siły i możliwości, przeżywać więcej i mocniej. Bo co zostanie, gdy bezlitosny czas, będzie zabierał po troszku te siły i możliwości? Klub StaŻy wciąż udowadnia, że dla chcącego, nic trudnego i że trzeba przez całe życie iść z podniesioną głową.

Ta słodko-gorzka relacja z codzienności w domu opieki niesamowicie motywuje. Czasem smuci, czasem bawi, ale nie daje o sobie tak łatwo zapomnieć. Po raz kolejny Hendrik Groen  sprawił, że jesień za oknem nabrała barw, a wiatr już nie szumi złowieszczo. Polecam Wam serdecznie i daję 8/10.

Miłego wieczoru
ZaBOOKowana



Nowy Rok, w którym znów wszystko musisz zrobić sam, Groen, bo życie to nie trójkołowy rowerek. A więc dalej z tym koksem. Dopoki życie trwa.
~ Hendrik Groen



PS. Wiem, że mam lekkie opóźnienie w pisaniu, ale postaram się w tym tygodniu wreszcie nadrobić zaległości. A jest w czym, bo pokaźna paczucha nowości zapukała to moich drzwi nie tak dawno temu. Ciii.... nic więcej nie zdradzę ;)

czwartek, 17 listopada 2016

Z innej beczki...



Ostatnio czas przecieka mi między palcami i nie zostaje nic na czytanie i pisanie. Egzamin za pasem, nawał pracy i chęć wybycia z domu na mrozik zwyciężyła. Stos nowych, pachnących drukiem świeżynek czeka. Niebawem postaram się nadrobić zaległości, ale dziś recenzji nie będzie. Dziś chciałabym trochę porozważać.

Pytanie przewodnie: Co sądzicie o pożyczaniu własnych książek? Czy muszą być idealne, czy może ślady "zczytania" nie przeszkadzają Wam?

W pracy jestem jedyną osobą, która kupuje i czyta książki hurtowo, to znaczy więcej niż 1 na kwartał. Często, gdy na nockach zaczynało się robić spokojnie, ja wyciągałam książkę, a koleżanki włączały TV. Jednak widok mojej odmienności nie dawał im spokoju i zaczynały się rozmowy. Ile czytam? Czy mi sie chce? Co czytam? Czy mnie oczy nie bolą? Ile mam książek w domu? Gdzie to mieszczę? itd. Każdy pożeracz literatury wie, o co chodzi. Czasem te rozmowy irytują, ale przeważnie prowadzą do czegoś więcej. Do skromnej prośby: "A mogłabyś mi coś przynieść?". Czemu nie? Tak też zaczęła się moja kariera "małej bibliotekarki". Teraz z ogromną radością dźwigam tomiszcza i pożyczam, bo wiem jaką radość sprawiam. Największą nagrodą dla mnie były słowa p. Gosi: "Dziękuję, dzięki tej książce, jakoś przetrwałam L4 i nie myślałam o bólu." Czy trzeba chcieć czegoś więcej?

Kiedyś usilnie wciskałam książki opornemu bratu i z radością w oczach obserwowałam jak się przełamuje, wciąga, jak mu oczy błyszczą i jak przychodzi do mnie po więcej. Niesamowitą radość sprawia mi podsuwanie mu kolejnych tytułów, nurtów, pokazywanie innych światów i zachęcanie by stworzył własny. Moi ulubieńcy wracają potem do mnie trochę podniszczeni, ze śladami palców, plamami po kawie czy zszarganymi brzegami. Trochę jak żołnierze po wojnie, pokiereszowani, ale usatysfakcjonowani odniesionym zwycięstwem. No cóż, przynajmniej wiem, że zabierał je wszędzie ze sobą i czytał przy każdej okazji. Może to egoistyczne, ale gdy patrze później na tego "rannego wojownika" na półce, czuję dumę i satysfakcję, że ktoś dzięki mnie rozwinął skrzydła i otworzył umysł. To trochę jak ordery lub medale bardzo motywujące, aż chce pożyczać więcej i poszerzać grono czytelników wokół siebie.

A jakie jest wasze zdanie?

Miłego dnia :)
ZaBOOKowana


piątek, 4 listopada 2016

Za Progiem Grobu - Andrzej Ziemiański







Po lekkim klimacie Darów Anioła nabrałam ochoty na coś mocniejszego. Mój wzrok od razu padł na upolowaną w Biedronce książkę: Za Progiem Grobu. Mniej więcej wiedziałam czego się spodziewać, bo to nie moja pierwsza przygoda z panem Ziemiańskim. Nie rozczarowałam się...

Każdy kto kiedykolwiek sięgnął po jakąś książkę Andrzeja Ziemiańskiego wie, że jest to autor z charakterystycznym stylem. Za Progiem Grobu nie odstaje od  reszty. Już od pierwszej strony emanuje testosteronem, szorstkością w obyciu i seksizmem. Każdy akapit daje jasno do zrozumienia, że pisał go mężczyzna i to nie byle jaki mężczyzna. Kontrowersyjny, budzący uznanie i odważny.
Tym razem zamiast fantastykę, serwuje czytelnikom thriller w samym centrum Wrocławia.  Główny bohater: Andrzejewski, wolny strzelec wynajęty do szukania chłopaka z "dobrego domu" odnosi sukces. Wszystko wydaje się piękne, ale wraz z dzieciakiem zaginęły także grube miliony z tajnego konta matki, a kobieta poruszy wszystko by je znaleźć. Dziwnym trafem sprawa łączy się z zaginięciami bezdomnych alkoholików i krążącą wśród nich miejską legendą o... Czarnej Damie. Sprawa sięga głęboko, niemalże do piekła...

Chwytając Za Progiem Grobu oczekiwałam krwawego, soczystego, ostro przyprawionego kawałka dobrej, rasowej fantastyki, a otrzymałam sarkastyczny, seksistowski, mocny i dobrze przyprawiony thriller. Widocznie kelner na tyle dobrze mnie znał, że wiedział lepiej na co mam ochotę, bo z całego dania jestem bardzo zadowolona. Z początku przeżyłam mały szok stylowy, ale bardzo szybko się z aklimatyzowałam. Czytało się szybko, a po przekroczeniu ok. 1/3 książki, moja ciekawość poganiała mnie bezlitośnie żądna rozwikłania sprawy. Podobało mi się to w jaki sposób ujęty był temat dominacji i masochizmu. Bez skrępowania, zatajania, ale też bez wyuzdania. Temat tabu nagle stał się taką oczywistością, jak zwykła rozmowa o bzdurach, przy kawie. Między innymi to sprawiło, że wśród bohaterów czułam się jak "swoja". Byłam uczestnikiem a nie widzem. Razem z Andrzejewskim i jego asystentką Beatą szukałam rozwiązań, zaglądałam do hangaru, sprałam paru cwaniaczków i szperałam w notatkach. Przyznam, że zdarzało mi się w myślach opieprzać bohaterów, że "przecież to takie logiczne?!" lub podpowiadać: "a może sprawdźmy monitoring?". Byłam częścią zespołu i to było niesamowicie ekscytujące.

Ziemiańskiego za styl albo się kocha albo nienawidzi, a po Achai ma on szczególne miejsce w moim sercu i na moich półkach. Polecam Go też wszystkim i Wam również. Jeśli macie ochotę na thriller o zabarwieniu medycznym, w typowo polskim klimacie, zapraszam. Nie zawiedziecie się :) Daję 7,5/10.

Miłego wieczorku,
ZaBOOKowana :)


środa, 2 listopada 2016

Dary Anioła- Cassandra Clare


Wszyscy składamy się z tego, co pamiętamy. Przechowujemy w sobie nadzieje i lęki tych, którzy nas kochają. Póki jest miłość i pamięć, nie ma prawdziwej straty.
~ Cassandra Clare, Miasto Niebiańskiego Ognia


Tygodniowy wypad w góry sprawił, że ta recenzja pojawiła się z małym opóźnieniem. Nie chciałam też zabierać się za ocenę poszczególnych tomów cyklu. Nie znoszę rozdzielać fabuły, bo moim zdaniem to właśnie pomysł na zakończenie opowieści stanowi o kunszcie autora.

Dziś opowiem Wam o  głośnym cyklu Dary Anioła Cassandry Clare. Kilka lat temu obejrzałam film z czystej ciekawości. Jak sami wiecie, szału nie zrobił, ale w samej historii wyczułam pewien potencjał. Dodatkowo wiele pozytywnych opinii sprawiło, że wciągnęłam Dary Anioła na moją listę książek "do przeczytania". Jako, że nie przepadam za ckliwymi historiami, podchodziłam do tej serii trochę jak pies do jeża, ale pewnego razu podczas wizyty w bibliotece poczułam, że nadszedł właściwy moment. Teraz, albo nigdy! Nic więcej, tylko wróciłam obładowana tomami i zasiadłam do czytania. I wpadłam razem z kapciami!

 Dawno temu anioł Razjel, zmieszał swą krew z ludzką i stworzył Nefilim- Nocnych Łowców. Ich zadaniem było utrzymywanie równowagi między rasami i eliminacja demonów, które chcą zniszczyć świat. Od tysięcy lat strzegą oni również trzech boskich przedmiotów, które anioł Razjel powierzył swoim dzieciom. Jednym z nich jest Miecz, drugim Lustro, trzecim Kielich, tak zwane Dary Anioła. I tak też było aż do Powstania, wojny domowej, pod przywództwem zbuntowanego Nocnego Łowcy - Valentine'a.
Dziś, wiele lat po Powstaniu, poznajemy Clary- zwykłą nastolatkę, która nagle odkrywa, że świat który zna, nie jest taki jak myślała. Obok ludzi żyją także wilkołaki, wampiry, faerie, demony, Nocni Łowcy, ona sama nie jest tylko zwykłą dziewczyną, a jej wspomnienia nie są do końca prawdziwe. Sytuacja się komplikuje, gdy jedyna osoba znająca prawdę- jej matka, znika. Clary z pomocą przyjaciela i Nocnych Łowców, stara się poznać prawdę. Natomiast plotki głoszą, że Valentine powraca...

Jest to zaledwie ułamek pierwszego tomu, ale obawiam się, że dalsze wzmianki mogą się okazać spoilerami, a tego bym nie chciała. Dary Anioła to fantastyka typowo młodzieżowa. Sięgając po nią obawiałam się trochę, że będzie przesłodzona, cukierkowa i ckliwa. Teraz mogę powiedzieć, że... jest słodka, jest ckliwa, ale  jednak nie zemdliła, a zasmakowała. Coś jak dobry tort ze słodkim kremem, którego przy mocnej kawie można zjeść ze smakiem. W tym wypadku mocną kawą był świat, który niezwykle mnie zaintrygował. Lekki, przyjemny język, sympatyczna forma i dobry balans sprawił, że bawiłam się przy tej serii wyśmienicie. Dużym plusem cyklu są bohaterowie. Same relacje między nimi, są tak bardzo zagmatwane, jak włóczka sponiewierana przez stado kociaków. To duży plus, ponieważ każda nawet najmniejsza zmiana niesie za sobą duże konsekwencje, taki efekt domina. Dodatkowo można zauważyć u nich ciągłe zmiany osobowości. Clare na początku wydała mi się bezwolna i mdła, ale z czasem nabrała charakteru i siły. Simon, którego poznałam jako zamkniętego we friendzonie nerda, zmężniał. Waleczna i pewna siebie Isabelle, złagodniała. Alec stał się coraz bardziej otwarty. I Jace, no właśnie Jace. Bohater, który swym animuszem, pewnością siebie i stylem sprawił, że nie mogłam się powstrzymać przed sięgnięciem po kolejne tomy. Uwielbiałam go od samego początku, do samego końca. Jego rozwój z małego chłopca po mężczyznę, trudne wybory, cięte riposty i łobuzerski ogień w oczach, przypominają Deana z serialu Supernatural. Ehh... będzie mi go troszkę brakować. :)

Przyznam, że jest to jedna z niewielu młodzieżówek, które polubiłam. Seria skradła mi 14 dni (pomijając urlop), podczas których każdą wolną od pracy chwilę spędzałam z nosem w książce. Ostatni tom odłożyłam zrelaksowana i chyba o to chodzi :). Przecież nie wszystkie książki muszą być ambitne, nie każda musi czegoś uczyć, powinny też sprawiać radość, a przy tej czas płynął błyskawicznie. Dodaję, więc mojego plusa do tych wszystkich superlatyw, które o niej słyszałam. Czy ją kupię? Raczej nie, ale myślę, że za jakiś czas, podczas długich, jesiennych wieczorów, wrócę do świata Nefilim. Na tą chwilę daję 7/10 i polecam :).

Miłego dnia
ZaBOOKowana

niedziela, 23 października 2016

Premiera Harrego Pottera




Wczoraj z wielkim hukiem na polski rynek wszedł Harry Potter i Przeklęte Dziecko. Sądząc po wpisach na grupach facebookowych, fani od świtu stali przed biedronkami, na progach w oczekiwaniu na kuriera, w księgarniach lub innych miejscach odbioru paczek. Niemal słyszałam to niecierpliwe przebieranie nogami, szukanie drobnych, rozrywanie paczek i wielkie "Oh..." zachwytu. Choć sama książki nie kupiłam, a z czytaniem poczekam pewnie jeszcze długo, to cała otoczka skłoniła mnie, by poszperać głębiej i poczytać z czym naprawdę mamy do czynienia.

Powiem wprost, to nie jest 8 tom serii jak wiele osób wierzyło. Jest to pierwowzór scenariusza sztuki teatralnej napisanego przez Johna Tiffany'ego i Jacka Thorne'a, opierającego się na serii Harry'ego. Choć trudno mi stwierdzić w jakim stopniu faktycznie "opiera się" na serii, bo dzieje się wiele lat po akcji z Insygniów Śmierci. Zdaję sobie sprawę, że wyjście na książkowy rynek czegoś z Harrym w tytule wywoła Potteromanię na wielką skalę, i że wydawnictwa zacierały ręce by zyskać na tym jak najwięcej, ale czuje pewien niesmak po tym jak moim zdaniem zrobiono fanów w balona. Wiem, że się troszkę narażam na hejt, ale cóż.

Patrzę na okładkę i pierwsze co rzuca mi się w oczy to Harry Potter! i J. K. Rowling!. Jak już wspomniałam to autorka niewiele ma wspólnego z tym scenariuszem poza wyłącznością  praw autorskich na postaci, całą resztę zawdzięczamy wyżej wymienionym panom, których nazwiska są ujęte małym druczkiem. Chwyt marketingowy jak się patrzy, na który złapała się rzesza ludzi pragnących kontynuacji. Dodatkowo dokopałam sie do informacji, że to pierwowzór scenariusza, a w późniejszym czasie doczeka się reedycji. To znaczy, że potteromani będą musieli się złapać ponownie za portfele i zakupić scenariusz raz jeszcze. No dobrze, nie muszą, ale zapewne to zrobią. Wiem jakimi prawami rządzi się świat wydawniczy i nie mam im tego za złe, ale czuję pewien niesmak w stosunku do autorki. Jak wiadomo zarobiła krocie na całej serii, na gadżetach i filmach. Wielokrotnie zapowiadała, że koniec z Potterem, ale co róż wydawała kolejne poboczne książki uzupełniające (Quidditch Przez Wieki, Baśnie Barda Beedla czy Fantastyczne Zwierzęta itp). W 2013 roku z jej ust wyszła informacja, że przygotowywany jest prequel o dzieciństwie Harry'ego w formie sztuki teatralnej. Niedługo później zmieniła zdanie i z prequela nici, za to przedstawi całkiem nową historię. Gdy już wszystko było jasne, podzielono sztukę na dwie i zapowiedziało wydanie w wersji książkowej. Tygodnik The Spectator opisał tę decyzję jako „dojenie krowy”, narzekając, że „fani będą musieli kupić dwa bilety, aby mieć pewność, że poznają całą historię

Hmm... mi to brzmi jak maszynka do zarabiania pieniążków i to grubych milionów. Tak wiem, marketing ma swoje prawa. Mimo to autorka chyba też ma coś do powiedzenia? A moim zdaniem dobry autor powinien szanować swoich czytelników i fanów, a w tym wypadku jest mi ich trochę żal. Wiadomo, że będą czekać niecierpliwie, łapać wszystkie ciekawostki i informacje, zbierać pieniądze na nowe książki, a czeka ich duża szansa na... rozczarowanie. Myślę, że to trochę nie w porządku.

Nie mam nic przeciwko Harry'emu Potterowi i Przeklętemu Dziecku, wręcz przeciwnie, sama jestem ciekawa treści, natomiast zniesmaczają i zniechęcają mnie manipulacje, podwójne wydawanie scenariusza w wersji pierwotnej i reedycja oraz wzór okładki, która wprowadza w błąd na pierwszy rzut oka. To wszystko sprawia, że sentyment i miłe wspomnienia bledną, a ja tracę ochotę by przypomnieć sobie te wspaniałe przygody :)

Pozdrawiam ZaBOOKowana :)

sobota, 15 października 2016

Mistrz i Małgorzata- Michił Bułhakow



...Więc kimże w końcu jesteś?

 – Jam częścią tej siły,  
która wiecznie zła pragnąc
wiecznie dobro czyni....

~ J.W.Goethe Faust


Mistrz i Małgorzata to klasyka, która swym kocim wzrokiem śledziła mnie od dawna. Intrygowała, pozostawała na skraju pamięci i rozniecała wewnętrzny apetyt na coś pokrętnego i nieoczywistego. Mimo mojej alergii na lektury szkolne, wyciągnęłam po nią rękę dałam się porwać szalonej wizji Bułhakowa. I choć książkę czytałam w zeszłym roku to chciałabym Wam o niej wspomnieć dziś. Wczoraj nabyłam własny egzemplarz i wspomnienia wróciły jak żywe.

Michaił Bułhakow zaczął pisać Mistrza i Małgorzatę w 1928 roku, ukończył dopiero po 12 latach i na kilkanaście dni przed śmiercią. Książka ukazała się w druku po 40 latach i rzecz niespotykana natychmiast stała się światowym bestsellerem! Z początku w znacznie skromniejszej wersji, bo ocenzurowanej, teraz cieszy nas swoją pełnią. Sama treść wymyka się jednoznacznemu opisowi, prowokując mnogość interpretacji. Znaleźć tu można rozważania na temat kondycji sztuki, klasyczny motyw walki dobra ze złem, echa konfliktu autora z otoczeniem, a wszystko okraszone ironicznymi aluzjami i ciętą satyrą. Jeśli dodamy do tego niebanalny wątek miłosny i usadowimy w radzieckiej rzeczywistości lat trzydziestych XX wieku, to wychodzi nam coś czego nie da się opisać prostymi słowami. 

Z początku pomyślałam:" Co też się wszyscy tak zachwycają?!", a że jestem istotą nadmiernie ciekawską, postanowiłam, że muszę się przekonać na własnej skórze. Tak też się stało. Pewnego wieczoru zasiadłam na kanapie, wzięłam do ręki Mistrza... i przewróciłam pierwszą stronę... W tym momencie świat usunął mi się spod nóg i znalazłam się na... wirującej karuzeli zdarzeń. Na dodatek nikt nie powiedział: " 3... 2... 1... Start!". Nagle stanęłam w centrum zatłoczonego targu, w środku dnia i musiałam się zorientować co się dzieje i to szybko! A to dopiero początek!
Dalej książka nie zwalniała tempa. Mnogości bohaterów, którzy szturmem wkraczali na scenę, by skłonić się mi i zniknąć, zwroty akcji i ilość padających nazwisk wywoływała u mnie często zawrót głowy i lekką, a nawet średnią dezorientację. Musiałam ostro pognać swój umysł do galopu by nadążyć nad wszystkim i przy okazji nie pogubić niczego ważnego. Dużym atutem jest odarcie bohaterów z warstwy pozorów, brutalne wyjawienie ich ciemnych stron i ludzkich słabości. Można by pomyśleć, że taki miks nikomu na zdrowie nie wyjdzie. Jednak Bułhakow nie bez przyczyny dopieszczał przez 12 lat swoje dzieło.

Moim zdaniem Mistrz i Małgorzata to książka skrzywdzona przez polską edukację. Dodanie jej do kanonu lektur skutecznie zniechęciło wielu, do sięgnięcia po nią, a jest po co sięgać. Z recenzją tej książki czekałam dość długo. Myślałam, że w mojej głowie wyklaruje się jakiś obraz, ale niestety tak się nie stało. Jej przewrotność i zawiłość fabuły nie pozwala jednoznacznie  przypisać jej wad i zalet, więc polegam na intuicji. Śmiało mogę powiedzieć, że Mistrz i Małgorzata jest książką jakiej nigdy w życiu nie czytałam, dodatkowo czuję, że nosi ona w sobie znamię wybitności. I choć pewnie podczas czytania umknęło mi niemało, to zapewne przy naszych kolejnych spotkaniach (a będą, bo ta książka oczarowała mnie i wciąż przyciąga do siebie jak magnes) odkryje jej kolejne oblicza.

Myślę, że to jest jedna z tych książek, którą każdy powinien przeczytać, ale nie za karę czy pod groźbą jedynki. Bardziej z chęcią i ciekawością. Jeśli chcecie przeczytać coś "innego" w dobrym znaczeniu to polecam. Dla mnie WOW! I daję 9/10. Dlaczego nie 10/10? Bo czuję, że zbyt wiele rzeczy nadal pozostaje dla mnie niewyjaśnione.

A co Wy sądzicie o Mistrzu i Małgorzacie?

Pozdrawiam ZaBOOKowana :)

niedziela, 9 października 2016

Anders Morderca i Przyjaciele oraz Kilkoro Wiernych Nieprzyjaciół- Jonas Jonasson



Po sukcesie Stulatka i niesmaku po Analfabetce przyszła pora na zmierzenie się z Andersem Mordercą. Jesień za oknem rozpanoszyła się na dobre więc czemu nie umilić jej sobie jakąś czarną komedyjką?

Jonasson po raz kolejny udowadnia nam, że żyjemy w świecie, który jest jednym wielkim paradoksem. Bo cóż takiego może się stać, gdy nieogarnięty płatny morderca, obrotna pani pastor i  zaskoczony recepcjonista wejdą w spółkę i zaczną zarabiać grube pieniądze na szantażach. Interes kwitnie, business plan zdaje rezultat, a dwie walizki z pieniędzmi pęcznieją w oczach. Jednak nic co piękne, nie trwa wiecznie. Kto by się spodziewał, że Anders Morderca z dnia na dzień stanie się nawróconym Andersem Mordercą i cały misterny plan zarobkowy runie? Nie zapomnijmy, że zleceniodawcy raczej nie posiadają anielskiej cierpliwości. Zaczyna się prawdziwy kontrolowany bałagan, opowiedziany bardzo zgrabnym i charakterystycznym językiem.

 Stulatek, Który Wyskoczył Przez Okno i Zniknął postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Może to przez świeżość stylu, charakterystyczny język narracji (trochę mi przypomina Pratchettowy) i ten wielki zamęt otaczający głównego bohatera. Analfabetka, Która Potrafiła Liczyć nie porwała, wręcz trochę rozczarowała. Nawet ten uroczy styl Jonassona nie zdziałał cudu. Z wielką nadzieją, więc sięgnęłam po Andersa Morderce i Przyjaciele oraz Kilkoro Wiernych Nieprzyjaciół. Zapowiadał się niezły bigos, ale wyszły z tego trochę odgrzewane kotlety. "Zaskocz mnie!" prosiłam autora, ale chyba nie dosłyszał, albo był zbyt zajęty by odpowiedzieć.

Lekkość formy i styl już nie zachwycił jak za pierwszym razem (przecież już go znałam). Bohaterowie byli mili, ale jakoś  nie potrafiłam się do nich przywiązać. Jednak nie jest tak źle. Książka zgrabnie obroniła się fabułą. Tak, właśnie historia będąca się pomieszaniem Monty Pythona z Benny Hillem i Różową Panterą sprawia, że kąciki ust mimowolnie idą w górę. Śmieszna, przekoloryzowana i chwilami absurdalna, w tym wszystkim nie traciła rezonu. Dzięki temu zabawnemu mixowi zdarzeń Anders Morderca... awansował na 2 pozycję w Jonassonowych notowaniach, mniej więcej w połowie między Stulatkiem i Analfabetką. Mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że spędziłam z nią miłe chwile. Wprawiła mnie w dobry nastrój mimo jesiennej pluchy i pokazała, że można zrobić coś z niczego, a kościół nie zawsze musi być nudny ;).

Jeśli nie czytałeś do tej pory innych książek Jonassona to spotkanie z Andersem Mordercą... będzie bawić do łez. Jeśli znasz inne powieści autora, to nadal możesz liczyć, że weźmiesz do ręki lekki antydepresant, w sam raz na jesienną depresję :) Daję 6/10 i puszczam książkę w świat, niech jej potencjał się nie zmarnuje i poprawia humor innym czytelnikom :) Może nawet Tobie?:)

Miłego popołudnia
ZaBOOKowana
;)

niedziela, 2 października 2016

Małe Eksperymenty Ze Szczęściem. Sekretny Dziennik Henrika Groena, Lat 83 i 1/4



Moja analiza: starzenie się to proces odwrotny do rozwijania się od noworodka do osobnika dorosłego. Fizycznie przechodzi się od samodzielności do coraz silniejszego bycia zależnym. Sztuczne biodro, bajpas, pigułka na to i tamto. Byle nakarmić i dopilnować by było sucho. A kiedy śmierć każe na siebie za długo czekać, człowiek kończy jako bełkoczący stary dzidziuś w pieluszce i z cieknącym nosem. Droga od zera do lat osiemnastu jest pełna wyzwań, wspaniała i ekscytująca, człowiek sam decyduje o swoim życiu. Koło czterdziestki jest silny, zdrowy i wszystko od niego zależy. Szczytowy okres. Niestety, świadomość tego przychodzi najczęściej wtedy, kiedy już od jakiegoś czasu trwa schyłek, kiedy powoli i niepostrzeżenie perspektywy stają się coraz mniejsze, a życie - coraz bardziej puste. Aż wreszcie najważniejsze cele dnia przybierają formę kawałka ciasta i filiżanki herbaty. Grzechotka dla osoby w podeszłym wieku.
~Henrik Groen


Ta książka jest prezentem urodzinowym i teraz mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że trafionym. Przyjechała ze mną z Wrocławia, wciśnięta pomiędzy ubrania, a kosmetyki i zadomowiła się na mojej półce na dobre. Z początku capnięta przez mamę i przeczytana od deski do deski. Ja natomiast potrzebowałam miesiąca, by ten przenikliwy wzrok Henrika przekonał mnie, że to już czas się bliżej poznać. Czemu nie?

Małe Eksperymenty Ze Szczęściem  to pełen wzlotów i upadków rok z życia pensjonariusza domu spokojnej starości. Henrik Groen, lat 83 i 1/4 w miły, szarmancki i zabawny sposób relacjonuje szarą codzienność swoją i mieszkańców, ubarwiając ją szczerymi, emocjonalnymi i ironicznymi uwagami. Porusza kwestie szarej codzienności i powolnego wygasania chęci do życia. Życia, które sprowadza się głównie do stałych godzin posiłków i coraz większych ograniczeń. A co z tymi, którzy chcą jeszcze pożyć? I na to znalazł się sposób, klub StaŻy, nie próżnuje i zawsze trzyma się razem.

Chcąc się rzetelnie przygotować to tej recenzji, po przeczytaniu książki, chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o autorze, a tu... nic. Autor anonimowy. Hmm... Tym bardziej mnie zaintrygowało. Do tej pory przyjmowałam to jako faktyczny dziennik i nagle otworzyła się przede mną opcja fikcji literackiej. Hmm... Choć, gdy tak czytałam, to miałam wrażenie, że autor/autorka zna się na rzeczy, więc musi być związamy/a z opieką zdrowotną lub samymi osobami starszymi :)

Henrik Groen powitał mnie słowami: W tym roku też nie będę lubił staruszków.  To dreptanie z balkonikami, zniecierpliwienie bez powodu, wieczne narzekania, ciasteczka do herbaty, całe to wzdychanie i stękanie. Sam mam lat 83 i 1/4. i już miałam ochotę przybić mu piątkę. Miły, inteligentny, sympatyczny, troszkę ironiczny i zdystansowany do siebie starszy pan, już z samej okładki wydał mi się przesympatyczny.  W pakiecie poznałam jeszcze Everta, trochę zgryźliwego, ale pełnego energii i złośliwości rebelianta (na miarę możliwości wiekowych). We dwoje tworzą duet, który nadaje wigoru całej reszcie. Po czasie zapoznaję się bliżej, jeszcze z kilkoma pensjonariuszami. Inteligentną i sprytną Eefje, która zawsze znajduje rozwiązania. Zabawną i optymistyczną Grietje, która w niesamowicie świadomy i spokojny sposób mierzy się z postępującą demencją. Rie i Antoniego, włoskie małżeństwo tęskniące za możliwością gotowania dla wszystkich. 
W tej beczce miodu znajdziemy też przysłowiową łyżkę dziegciu (może nawet więcej niż łyżkę). Henrik w swoim dzienniku mierzy się też z codziennymi ograniczeniami, samotnością, świadomością "równi pochyłej", z zakazami i nakazami nałożonymi odgórnie "dla ich dobra" i z samą śmiercią. Nieuchronną i zawsze obecną. Śmiało pisze o powolnym pogarszaniu się stanu zdrowia, o wstydliwych problemach, które nie są wcale rzadkie oraz niedomaganiach, o których żaden młodszy człowiek nie myśli. Dodatkowo stawia czoło polityce (tak polityce!) która spycha starców na margines "osób generujących tylko koszta". Smutne? Prawdziwe...

Małe Eksperymenty Ze Szczęściem zrobiły na mnie wrażenie. Taka świadoma, słodko-gorzka relacja z dojrzałego życia, skłania mnie-młodą do refleksji, czasem do śmiechu, czasem wzruszenia. Jakoś nie potrafiłam zostać obojętna. A to chyba najlepsza rekomendacja jaką sama książka mogła sobie wystawić. Daję 9/10 i polecam. Myślę, że warto zobaczyć co się dzieje po drugiej stronie lustra, zanim się tam znajdziemy i to na dobre.

Miłego popołudnia :)
ZaBOOKowana

PS. 6 listopada 2016r. wychodzi  kolejna cześć Dzienników Henrika Groena pod tytułem: Dopóki Życie Trwa. Już zacieram ręce :)


czwartek, 22 września 2016

Babska Stacja- Fannie Flagg


Fannie Flagg jest dla mnie pewną firmą. Oczarowana Smażonymi Zielonymi Pomidorami postanowiłam zaczytać się w całej twórczości tej autorki. Pełna zapału kupiłam Babską Stację i... trochę czasu minęło zanim po nią sięgnęłam. Sięgnęłam i całkowicie utonęłam na 24h. Dosłownie przed chwilą zamknęłam książkę i co tchu, przybiegam do Was z recenzją. Uwaga, jeszcze gorąca!

Fannie Flagg przedstawiać nie muszę, za to jej najnowszą powieść, na pewno. Babska Stacja opowiada historię prawie 60-letniej Sooki, której jeden mały list wywraca uporządkowane dotychczas życie do góry nogami. Dowiaduje się, że była adoptowana, a w związku z tym wszystko co do tej pory fundamentalne, znane i oczywiste,  runęło. Pozostał tylko prawdziwy akt urodzenia z tajemniczym zapisem "matka - Fritzi Jurdabralinski, ojciec - nieznany". Sooki musi się zmierzyć z własnym życiem, gniewem i poznać swoją przeszłość na nowo, a to nie jest proste zwłaszcza, jak ma się 60 lat! Opowieść ta jest umiejscowiona "jedną nogą" w czasach rzeczywistych, drugą natomiast sięga lat 20-50 XX wieku. Poznajemy losy skromnej rodziny Jurdabralinskich - polskich imigrantów wojennych budujących nowe życie w Pulasce, w Wisconsin. Obserwujemy jaki wpływ na życie zwykłych Amerykanów miała II Wojna Światowa i co najważniejsze mamy okazję dowiedzieć się nie mało o WASP (Women Airforce Services Pilots) mało znanych kobietach, które transportowały samoloty wojskowe w trakcie II Wojny Światowej. Wszystko okraszone uroczym humorem, który sprawia, że nawet tragedie są mniej gorzkie, a życie toczy się dalej.

Smażone Zielone Pomidory postawiły poprzeczkę bardzo wysoko, przez co inne powieści tej autorki, nie były w moich oczach tak barwne. Babska Stacja natomiast sprostała zadaniu. Jako pierwsze danie otrzymujemy przesympatyczną główną bohaterkę - Sooki, lekko zagubioną i przezabawną. Na drugie danie Fritzi - dziarska dziewczyna z ikrą, która poradzi sobie w każdej sytuacji i nie da sobie w kasze dmuchać. A na deser Lenore - dystyngowana, skupiona na sobie i wszechwiedząca starsza pani, która nie znosi sprzeciwów. To wszystko wsadzone do małego miasteczka niedaleko Alabamy, wstrząśnięte i zmieszane. Podane w łagodnej, słodko-gorzkiej, barwnej formie. Ja to kupuję! I to całą sobą!
Przez zaledwie dzień bardzo polubiłam wszystkie postaci. Wraz z Fritzi i jej siostrami, prowadziłam stację benzynową. Pachnąca smarem i olejem silnikowym pomagałam wymienić koło czy zatankować "do pełna". Za moment latałam z głową w chmurach, nosiłam biały szalik, otaczał mnie tylko ryk silników i błyski kontrolek. Dosłownie chwilę później razem z Sooki karmiłam ptaki, prowadziłam dom i odkrywałam tajemnice przeszłości. Pisywałam listy i niecierpliwie oczekiwałam wiadomości z frontu. Wzruszałam się, denerwowałam i śmiałam, odczuwałam ulgę i wszechogarniające ciepło, które bije z tej powieści jak ze słynnych Smażonych Zielonych Pomidorów. To właśnie to ciepło i lekki humor tworzy ten jedyny i niepowtarzalny klimat, którym Fannie Flagg skradła moje serce. A co tam serce, duszę pewnie też :). Jeszcze do końca nie udało mi się obetrzeć łez wzruszenia, a już tęsknię do Babskiej Stacji gdzieś tam w Wisconsin.

Powieść ta chwyta za serce nawet największego twardziela, jak ja. Chwyta i nie chce puścić, a jak już puści to zostawia miłe ciepło i ślad, który każe nam wracać tam ciągle i ciągle. Tak jak wracam do Whistle Stop Cafe w Alabamie i teraz będę wracać do Babskiej Stacji w Wisconsin, by choć przez chwile porozmawiać z Fritzi, Sophie, Winkiem, Gertrudą lub Tulą, umazać się smarem i zjeść przepyszne domowe pączki Muni. A jeśli Wy macie na to ochotę? Zapraszam! Nie zawiedziecie się.  Mogę obiecać z ręką na sercu, że powrócicie tu nie raz. Dla mnie 10/10.

Pozdrawiam
ZaBOOKowana

wtorek, 20 września 2016

Opowieści Starego Antykwariusza- M. R. James


Wszystko co dobre, szybko się kończy. Weekend, konwent i wolne od pracy. Autorzy się porozjeżdżali do swoich domów, a za nimi uczestnicy, a Toruń pomału pustoszał i szarzał. Ja też wróciłam do domu i z miejsca dałam się ponieść błogiemu lenistwu z książką. Dziś opowiem o kolejnej pozycji pożyczonej siłą (perswazji), mimo że stosik moich własnych, nieprzeczytanych książek rośnie w siłę. Niech dziś powieje grozą...

Opowieści Starego Antykwariusza- M. R. Jamesa to zbiór 33 klasycznych ghost stories. Wszystkie opowiadania pisane są jako relacje o rzeczach, które dotknęły znajomego/sąsiada/kuzyna... itp. a sposób w jaki są opowiadane, lekko sceptyczny, rzetelny i skrupulatny, chwilami miałam wrażenie, że pozbawiony emocji nadaje historii swoistego chłodu. Chłodu, który chwilami przeszywa czytelnika na wskroś i mrozi wraz z narastającym strachem. Sam autor jest mało znany w Polsce. Jego szczupły dorobek, który nieustannie wpływa na twórczość wielu pisarzy, zawiera się w zaledwie 4 zbiorach.

Pozwolę sobie zacytować wstęp Marka S. Nowowiejskiego, ponieważ najlepiej oddaje klimat Opowiadań :

"Opowieści Starego Antykwariusza zawierają najwspanialsze opowiadania, jakie wyszły spod pióra Jamesa. Niewiele późniejszych opowiadań dorównuje im historyczną dokładnością szczegółu, siłą niedopowiedzeń i precyzją konstruowania dyskretnie złowieszczej, "oddalonej" atmosfery lęku, niepokoju i zagrożenia. Oczarowują do dziś. Czytelnik powinien zasiąść w fotelu i wsłuchać się uważnie w historie, które opowiada James, dziejące się na wsiach i w małych miasteczkach, pośród sielskich krajobrazów, bądź w zaciszu odwiecznych murów uniwersyteckich. I mieć na uwadze, że powstały z myślą o słuchaczach. Głos, który opowiada te historie, jest kulturalny, dobroduszny, spokojny, bardzo rzadko wznosi się do krzyku, zadowalając się stłumionym westchnieniem. Głos ten opisuje Anglię, jakiej już nie ma, Anglię wyrafinowaną, dystyngowaną, wiktoriańską i imperialną, sportretowaną z naturalistyczną dokładnością, [...] Anglię trzeźwą i racjonalną. I nagle ten gładki obraz zostaje zdruzgotany intruzją czynników nadprzyrodzonych i groźnych. I wtedy czytelnik mimowolnie się wzdryga, jakby pod wpływem czyjejś ręki, która nagle spoczęła na jego ramieniu - chociaż jest sam w pokoju. " 
~Marek S. Nowowiejski

Jamesa czytałam w taki sposób jak Blackwooda, czyli według długości opowiadań, a nie kolejnością w spisie treści. Dałam sobie dzięki temu czas by wczuć się w klimat opowieści i poznać język autora. Nie będę mówić o wszystkich opowiadaniach, bo ich oceny plasują się na 5-8/10. Opowiem o trzech, które moim zdaniem są najlepsze z całego zbioru. Postaram się nie spoilerować za mocno.

Pierwszym takim opowiadaniem jest Jesion. Bardzo krótkie, ale dość skondensowane w treści. Koncepcja przeklętego drzewa, czyhającego tuż pod oknem sprawiła, że gdzieś w środku poczułam niepokój, a po plecach przebiegały pojedyncze ciarki. Może to fakt, że drzewa (dotąd niewinnie stojące wokoło mnie) stały się nagle potencjalnym źródłem zagrożenia? Brrr...
Kolejnym opowiadaniem są Magiczne Runy. Tym razem mamy do czynienia z człowiekiem posiadającym nie byle jaką wiedzę oraz rządzę zemsty w oczach. Tak niewiele, a jednak wystarczyło by grunt pod moimi nogami się lekko zachwiał. Nagle okazuje się, że zaleźć za skórę komuś groźnemu można w każdej chwili. Hmm...
Najdłuższe, a zarazem też najbardziej niepokojące opowiadanie to Pan Humphreys I Jego Spadek. W tym wypadku mamy do czynienia z miejscem dogłębnie złym. A sam opis czegoś wyzierającego z wypalonej dziury sprawił, że miałam ochotę zapalić więcej świateł. Wow!

Mimo to, w porównaniu z opowiadaniami Blackwooda czy Lovecrafta, James wypada dość blado. Uczucie grozy rozmywa się niemal wraz z następną stroną, natomiast przy Lovecrafcie i Blackwoodzie jeszcze długo towarzyszyło mi w codziennym życiu. Dużym plusem u Jamesa jest sposób narracji, który w świetny sposób wtajemnicza czytelnika. Uwielbiam książki pisane z pierwszej osoby! Czuję się tak jakby ktoś przy kominku opowiadał mi niesamowitą historię, a ja ją słucham i czuję jak świat staje się bardziej niejednoznaczny i nadnaturalny, a przez to groźniejszy.

Jeśli mam oceniać całokształt do daję 6,5/10, ale ocena samych opowiadań są dość mocno zróżnicowana. Mimo to, polecam. Lubisz intuicyjnie wyczuwać zagrożenie? Nie masz ochoty na rzeźnię i zmyślne tortury? James na pewno Cię nie zawiedzie i nieraz poczujesz się nieswojo... nawet u siebie. ;)

Miłego i strasznego wieczorku
ZaBOOKowana


sobota, 17 września 2016

Copernicon





Dziś znów będzie krótko. Jestem aktualnie na konwencie fanów fantastyki i gier RPG w Toruniu. Jest przesympatycznie. Mój Luby ruszył w tany z całonocnymi LARP'ami, a ja nie czuję się na siłach. Za to mam chwile by wypocząć i poczytać w ciszy, a to też jest ważne :).

Uwielbiam takie konwenty zwłaszcza za to, że mogę spotkać moich ulubionych autorów. Dziś np. miałam przyjemność uczestniczyć w spotkaniu autorskim Mai Lidii Kossakowskiej. Wspaniała pisarka, a do tego przemiła kobieta. Udało mi się uzyskać autografy na wszystkich  częściach omawianego tu Upiora Południa. Jestem szczęśliwa! Jutro planuję jeszcze spotkania z kolejnymi autorami i zdobędę kolejne podpisy do kolekcji :). A wy lubicie takie spotkania? Często bierzecie w nich udział? Mam nadzieję, że tak.

To niesamowicie inspirujące i ciekawe spotkać kogoś kto już oczarował mnie swoim dziełem. Zobaczyć jakim jest człowiekiem i porównać rzeczywistość z naszym wyobrażeniem o nim. Przyznam, że najbardziej do tej pory zaskoczył mnie Andrzej Pilipiuk i Andrzej Sapkowski. Po Pilipiuku spodziewałam się że jest osobą charyzmatyczną z silną osobowością natomiast, okazał się człowiekiem skromnym, trochę skrytym, bardzo zawiłym i niesamowicie sympatycznym (to sprawiło, że polubiłam go jeszcze bardziej). Pan Sapkowski natomiast dużo stracił w moich oczach już przy pierwszym spotkaniu. Zamiast "równego gościa" (bo tak sobie go wyobraziłam) spotkałam wyniosłego, lekko gburowatego człowieka. Na szczęście to był tylko jeden raz gdy się niemiło zawiodłam :)

A jakie są Wasze doświadczenia z autorami?

Dobrej nocy
ZaBOOKowana

poniedziałek, 5 września 2016

Nomen Omen- Marta Kisiel






Kolejna powieść Marty Kisiel siłą wydarta koleżance. Bezczelnie, tymczasowo przywłaszczona, zachłannie przeczytana i niebawem oddana w stanie niemal nienaruszonym. A ja? Rozdarta między pracę, szkołę, powrót do normalnego funkcjonowania i książkę starałam się złapać balans. Chyba się... nie udało ;).

Nomen Omen to odrębna opowieść o losach rodziny Przygodów. Zrozpaczona Salomea uciekając przed lekko zwariowaną rodzinką, trafia po dach wiekowych i tajemniczych sióstr Bolesnych. W ślad za nią pojawia się i zadomawia, jej niesforny braciszek Niedaś. Niedaś jak to Niedaś, w mig wywraca życie Salki do góry nogami, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. A jakby tego było mało w grę wkracza Roy Keant- papuga o wybujałym poczuciu sprawiedliwości, Basia- mała blondyneczka z walecznym sercem (glanami i pazurkami też), Bartek- nieuleczalny filolog wierszem pisany i na dokładkę, demoniczny pradziadek niepokojący cały Wrocław.

Do Nomen Omen podeszłam z dużym rozbiegiem i wysoko postawioną poprzeczką. Spodziewałam się lekkiej, uroczej, komedyjki, a zaserwowano mi zabawny kryminał z upiorem w tle. Owszem, nie tego chciałam, nowe danie choć lekkostrawne i dość smaczne, to jednak nie zachwyciło. Bohaterzy bardzo przyjemni i sympatyczni, nie raz parskałam śmiechem podczas rozmów Salki  z Niedasiem (swoją drogą świetna ksywka, pasuje w 100%) czy z paniami starszymi, ale żaden z nich mnie nie oczarował. Miałam wrażenie, że oglądam ciekawą historię przez szybkę i to ze sporym dystansem. Zabrakło mi wewnętrznego zaangażowania, a fabuła nie wzbudza żadnych emocji  ponad sporadyczne salwy śmiechu. Mimo, że byłam tylko chłodnym widzem to miło było przyglądać się ich zmaganiom.

Jeśli macie ochotę na lekką i śmieszną historyjkę o zabarwieniu kryminalnym? Zapraszam. Jeśli chcecie oderwać się od codzienności i zwyczajnie "wyluzować"? Polecam. Jeśli szukacie  tego urokliwego pierwiastka który znaleźliście w Dożywociu? Hmm... możecie się rozczarować. Ja daje 5,5/10 i bez sentymentu oddaję w ręce właścicielki.

Miłego wieczoru i spokojnej nocy
ZaBOOKowana

środa, 31 sierpnia 2016

Dożywocie- Marta Kisiel






Wracając z urlopu, zahaczyłam o Wrocław. "Scampiłam" u koleżanki i siłą swą oraz namolną prośbą udało mi się ją namówić, by pożyczyła mi owo Dożywocie. Całkowicie zawierzając jej opinii wsadziłam nos w lekturę i... pewnie bym skończyła w jeden dzień, ale przyzwoitość bycia gościem, nie przewiduje olania gospodarzy ;) . Zabrałam więc ją do domu (książkę, nie koleżankę;)) i cieszyłam się jej towarzystwem aż do dziś.

Martę Kisiel poznałam dopiero przy wznowieniu Dożywocia. Za dużo się nie dowiedziałam o samej autorce ponad to iż jest młoda i pisze, ale jak pisze! Otóż lekkim piórem wprowadza nas do Lichotki, usadowionej tam na krańcu świata, gdzie diabeł mówi nie tylko "dobranoc". Głównym bohaterem jest naburmuszony, nieszczęśliwy Konrad Romańczuk, który w mieście zostawił wszystko, spalił mosty i zawalił gruzem rzeki. Zapakował swój dobytek do tico i pod czujnym okiem Siły Wyższej usiłował wreszcie dostać się, do odziedziczonego niedawno domu. Los lubi płatać figle i spadek, dla którego zostawił wszystko, okazał się nie do końca tym, na co liczył i lokatorzy także. Malutki gotycki i najmroczniejszy z mrocznych dom, wypełniony po brzegi: aniołkiem w bamboszkach i uczuleniem na piórka, nieszczęsnym widmem panicza Szczęsnego, gotującym i piekącym pradawnym ZUA-em z wieloma mackami, pyskatymi utopcami oraz charakterną kotką. Brzmi niesamowicie? A to dopiero początek, bo lokatorów przybywa z dnia na dzień.

Lichotkę polubiłam za całokształt. Za wieżyczkę i gotyckie kształty, drewnianą podłogę i wiek wyzierający z murów, a najbardziej ją polubiłam za lokatorów. Licho całkowicie skradło me serce, ta koszulka w Garfielda, różowe bamboszki, celofanowe włoski i wielkie skrzące się oczka, zamknięte w 1,5 metra niewinności, sprawiło, że już chciałam tam zamieszkać od razu. Dodatkowym argumentem za był kucharz na pełen etat, który uwielbiał dogadzać kulinarnie i cukierniczo licznym domownikom. Żyć nie umierać! No właśnie, umierać. Panicz Szczęsny jako niewielka rysa na tafli szkła: nawiedzony, zagubiony, chaotyczny wierszokleta, nieszczęśliwy z wyboru, wielokrotny samobójca, miłość mu wiekiem od trumny. Banda utopców osiedla łazienkę, mrucząca Zmora uparcie uznaje właściciela za swoisty mobilny mebel, a złowieszczy puchaty Rudolf Valentino skrywa nie tylko rządzę mordu, ale też mroczną tajemnicę. Cóż więcej potrzeba, by nagle życie Konrada nie tylko stanęło na głowie, ale wcześniej wywinęło kilka piruetów i salt przed głośnym upadkiem. W tym całym zamęcie pojawia się jednak metoda. Nie umiałam przejść obojętnie, by nie pogłaskać Licha, nie posmakować konfitur Krakersa, a w locie nie posłuchać dramatycznych westchnień panicza. Ten dom, tak pełen ciepła i uroku sprawił, że mogłabym godzinami tak siedzieć. Obserwować, uczestniczyć i żyć w tym chaosie, bo każdy miał tu swoje miejsce i każdy tu przynależał całym sobą. Hmm... i ja też przynależałam :).

Tym razem proponuję wam oderwanie się od rzeczywistości przy ciepłej, czułej i lekkiej literaturze, którą trzeba traktować z przymrużeniem oka (najlepiej obu, ale nie da się tak czytać). Nie jest to literatura wysokich lotów, ale skradnie czułe serce niejednej kobietki, a kącik ust niejednego twardziela drgnie w uśmiechu. Bo czymże jest dom bez duszy :) Daję 7/10 i niecierpliwie czekam do października na kolejną część :)


"Myślałem o tym całą noc. Wiem, że chcesz mnie za wszelką cenę ściągnąć z powrotem do miasta, choćby w dybach ponownego związku. Parę osób pewnie by się z tego ucieszyło. Ty, Majka... troje znajomych oszołomów... Ale jest też ktoś, kto zasmarkałby się na śmierć, rwąc sobie włosy z głowy i pióra ze skrzydełek. I kto nie oczekuje ode mnie, że się zmienię i zacznę spełniać jego oczekiwania, tylko akceptuje z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ten ktoś właśnie śpi w moim łóżku z gołym pupskiem i wrednym różowym królikiem pod pachą. Nie mówiąc już o obecnym tu nieszczęsnym paniczu, któremu znowu skończyłyby się palce, zanim zdążyłby popełnić tak pożądane przez ciebie dzieło swego życia po życiu. I tak sobie myślę... że oni są jednak dla mnie ważniejsi niż Twoje widzimisię. Dla Majki z czystej przekory nie chciałem się zmienić za nic na świecie, a dla nich... jakoś samo wychodzi"
~ Marta Kisiel "Dożywocie"

czwartek, 25 sierpnia 2016

Dzika droga. Jak odnalazlam siebie.- Cheryl Strayed



"Nie miało znaczenia, że wszystko - od tanich, podrabianych sandałów do specjalistycznych butów i plecaka według najnowszych standardów 1995 roku - było im zupełnie obce. To, co miało znaczenie, było całkowicie ponadczasowe. Coś, co zmuszało ich do walki o szlak wbrew wszelkim przeciwnościom. Coś, co kazało mnie i innym długodystansowym wędrowcom iść dalej w najbardziej ponure dni. Nie miało to nic wspólnego z wyposażeniem, obuwiem, wędrówkowymi trendami czy filozofiami jakiejkolwiek ery, a nawet przedostaniem się z punktu A do punktu B.
Chodziło tylko o to jakie to uczucie znaleźć się w dziczy. Jak to jest iść wiele kilometrów bez innej przyczyny niż doświadczenie skupisk drzew i łąk, gór i pustyń, potoków i skał, rzek i traw, wschodów i zachodów słońca. To doświadczenie było potężne i fundamentalne. Miałam wrażenie, że ludzie pośród dzikiej natury, zawsze tak się czuli i dopóki głusza istniała, miało się to nigdy nie zmienić."

~ Cheryl Strayed


Dziś jest ostatni dzień mojego pobytu w Tatrach, a właściwie ostatnia noc. Przez te 10 dni  towarzyszyła mi Dzika Droga, a ja towarzyszyłam jej. Hmm... To pierwsza książka, którą w całości przeczytałam podczas takiego wypadu. Przyznam, że nie raz zarwałam nockę i rano nieprzytomna szykowałam się na szlak.

Dzika Droga to autobiograficzna opowieść o dziewczynie, która nie mogąc poradzić sobie ze stratą matki i rozpadem rodziny, wyrusza w podróż. Ale nie byle jaką podróż. Wyprzedaje wszystko by kupić sprzęt i rusza na słynny Pacific Crest Trail - PCT. Już od pierwszej chwili, nic nie jest tak jak powinno. Plecak okazuje się nie do podniesienia, buty uwierają gdzie tylko mogą, a droga daje się we znaki, ale to tylko początek.

Długo wybierałam książkę, która ruszy ze mną na południe Polski. Nie mogąc się zdecydować poddałam się intuicji i po raz kolejny się nie zawiodłam. Cheryl bardzo przypadła mi do gustu. Jest prostą dziewczyną ze skomplikowanym życiem. Dodatkowo rusza na górską wyprawę, a ja jestem miłośniczką gór. Tym bardziej zechciałam jej towarzyszyć. Przez moment bałam się, że będzie to swoista, oczyszczająca spowiedź z wycieczką w tle, ale niesłusznie. Autorka nie ubarwia i nie dodaje wzniosłości wyprawie. Opisuje ją tak jak rzeczywiście wygląda, ze wszystkimi bólami, otarciami, zmęczeniem itd.  
Z doświadczenia wiem, że w trasie się nie rozmyśla. W góry wchodzi się jakby z mocno wypchanym plecakiem zaległości, emocji i doświadczeń. Wszystko to, co dźwigamy na co dzień. Jednak z czasem ten plecak staje się za ciężki i pomału wyrzucamy z niego rzeczy, które są zbędne, czy to opinie innych na nasz temat, czy kłopoty w pracy. Okazuje się, że niezbędne nam rzeczy zostawiliśmy dla innych, a zabraliśmy ze sobą stertę niepotrzebnych gratów. Cheryl doskonale to ujęła. Czytając czułam, że myślimy podobnie. Odkrywamy i przeżywamy w podobny sposób, a to jeszcze bardziej mnie do niej zbliżyło. Miałam wrażenie, że wzajemnie się motywujemy, a przynajmniej ja czułam się zmotywowana do kolejnych dalekich wypraw. Wieczorami siadałam z Cheryl w namiocie, rozmyślałam, masowałam stopy i naklejałam plastry. Chcąc, czy nie zaprzyjaźniłam się z nią bardzo. Jutro wyjeżdżam, a książkę skończyłam dziś. Nasza wspólna wyprawa dobiegła końca. A szkoda, bo czas mi na niej tak szybko minął.

Jeśli macie ochotę na wyprawę w głąb górskich szlaków to bardzo polecam podążyć wraz z Cheryl słynnym PCT. Nie zawiedziecie się. Ja jestem zachwycona, daję 8/10 i polecam.

Miłej nocy
ZaBOOKowana

PS. Wybaczcie proszę wszelkie błędy, literówki i udziwnienia. Nadal do dyspozycji mam tylko komórkę, a to znacznie utrudnia pisanie :) Zredaguję jak będę w domku.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Urlop



Witam Was i przepraszam. Nie będzie recenzji niestety. Obecnie jestem na małym urlopiku w Zakopanem i nie mam dostępu do komputera. Jedyny mój kontakt internetowy to mój smart(no prawie)-phone, nie jest źle, ale ciężko mi się skupić na czymś konkretnym stukając w telefoniczną QWERTY. 

Niebawem zdam Wam relację z niezwykłej książki, która aktualnie spędza mi sen z powiek i dawno wyczerpała moją latarkę. Tak, wiem... Jak dziecko czytałam z latarką, w łóżku, do późna, ale nie dlatego ze ktoś mi zabronił. Oj nie, nie... Nie chciało już mi się wstawać by wyłączyć światło, taki ze mnie leń. Ale cichosza, nic Wam więcej nie powiem. ;) 

Dobrej nocy
ZaBOOKowana

niedziela, 14 sierpnia 2016

Trzech Panów w Łódce [nie licząc psa]- Jerome K. Jerome (kolejny jubileusz)


Na Trzech Panów w Łódce [nie licząc psa] natknęłam się w pewnej grupie dyskusyjnej dla książkoholików. Wiele osób zachwalało jej dowcip, lekkość, a ja skuszona tymi pochwałami złamałam chwilowy zakaz chodzenia do biblioteki i wypożyczyłam. Tak jest... stało się ale bardzo nie żałuję okazania tej słabości i nie postanawiam poprawy ;)

Trzech Panów w Łódce... to przyjemnie ubarwione i przezabawne sprawozdanie z autentycznej, dwutygodniowej wyprawy autora głównym nurtem Tamizy. Wraz z ogromnym Georgem, pewnym siebie Harrisem i małym wojowniczym foksterierem- Montmorencym. Towarzyszymy im od Kingston, aż do Pangbourne, czyli przez około 123 mile, słuchamy opowiastek, anegdotek, bierzemy udział w licznych przygodach, a wszystko przyprawione specyficznym angielskim humorem.

Trzej Panowie w Łódce... od samego początku oczarowali mnie swym szarmanckim, czysto XIX wiecznym podejściem do życia. Gentlemani w każdym calu, eleganccy, szarmanccy, dbający o etykietę Londyńczycy, z tym swoim sztywnym jak kołnierzyk, ironicznym i trafiającym w sedno humorem od razu sprawili, że staruszkowie w komunikacji miejskiej  uśmiechali się do mnie z politowaniem, w pracy stwierdzono, że chyba potrzebuję urlopu bo patrze się w książkę i śmieję jak mysz do sera, a moja przepona odsapnęła z ulgą, że wraz z ostatnią stroną książki skończą się  spazmy śmiechu. Sam język oczarował mnie swą łagodnością i poniósł spokojnymi falami Tamizy. Jednak to, co urzekło mnie w tej książce najbardziej, to sposób w jaki wyciąga ona na wierzch pewne prawdy życiowe i w sposób tak oczywisty, przekoloryzowany i komiczny przedstawia czytelnikowi.

Jeśli lubicie angielski humor lub po prostu chcecie się pośmiać/ poćwiczyć przeponę lub przepłukać oczy wyciskaczem łez ze śmiechu to bardzo polecam. Wrażenia zagwarantowane, zwłaszcza jeśli (tak jak ja) chcecie się podzielić jakąś anegdotką z kimś obok (taka dodatkowa trudność ;) ). Nic dodać nic ująć. Daję 9/10 i już zapisuję w zeszycie w rubryce- Muszę Mieć!



Ale to nie wszystko. Niedawno stuknęło mi 1000 odwiedzin! Wow! Jestem zaszczycona, że tu zaglądacie i, że moje pisanie nie idzie tak do końca do szuflady. Blogów z recenzjami jest niezwykle dużo, wiec myślałam, że utonę w ich mrowiu, ale jednak jesteście! Dziękuję! To dla mnie bardzo, ale to bardzo ważne i napędzające do kolejnych recenzji!
Mam cichą nadzieję, że udało mi się kogoś zachęcić do jakiejś książki, jeśli tak to zachęcam do podzielenia się własną opinią. Bo dzięki Wam nie tracę zapału a pisanie tu to sama przyjemność.

Pozdrawiam ZaBOOKowana

PS. Mój Luby nie omieszkał mi powiedzieć: "A nie mówiłem!", a szykował się z tym długo. Co też zamieszczam jako dowód, że może i nie lubi komedii romantycznych (niestety ;) ), ale wierzy we mnie bardziej niż czasem ja sama ;)

niedziela, 7 sierpnia 2016

Wendigo i inne upiory- A. Blackwood



Przyszła pora na trochę grozy. Tak bardzo zachwalany przez Lovecrafta autor nie mógł ujść mojej uwadze. Od momentu pojawienia się u mojego Lubego,  tego zbioru opowiadań, zapałałam ogromną chęcią zagłębienia się w grozę. Poczekałam grzecznie, aż nadejdzie moja kolej i w tym tygodniu, wreszcie zachłannie dorwałam się do niego.

Wendigo i inne upiory to zbiór 13 dość reprezentatywnych opowiadań nieznanego w Polsce Algernona Blackwooda. W skład zbioru wchodzą między innymi genialne, budujące napięcie i przyspieszające oddech opowiadania Wierzby i Wendigo. Chyba najbardziej znane i jedne z najdłuższych opowiadań. Ale to nie wszystko, mamy tu pełną gamę przeróżnych opowieści, tych dłuższych i tych krótkich, tych paranormalnych i tych bardziej przyziemnych, jednak każde z nich w mniejszym lub większym stopniu przyprawia o dreszcze i gęsią skórkę.

Swoją przygodę z Blackwoodem zaczęłam od opowiadań najkrótszych by dwa sztandarowe (Wierzby i Wendigo) zostawić sobie na koniec. Chciałam początkowo wyczuć klimat i nabrać rozgrzewki przed najsmaczniejszymi kąskami. Przyznam, że taka chronologia  w moim przypadku sprawdziła się w 100%. Mniejsze opowiadania, które zdarzały się lepsze i gorsze nie przytłumiły wrażenia jakie sprawiły te, na które czekałam z wytęsknieniem, a wrażenie zrobiły bardzo duże.

Nie bez powodu H. P. Lovecraft zachwycał się klimatem opowiadań Blackwooda. Powoli otacza nas mrok, czujemy na karku oddech zła, a rzeczy tak proste i zwyczajne stają się plugawe i nic nie jest przypadkowe. Mimo to mam wrażenie, że w tym wypadku uczeń przerósł mistrza. Groza w opowiadaniach Lovecrafta jak i Blackwooda zawarta jest w swoistym klimacie, jednak mam wrażenie, że to Lovecraft ten gęsty klimat rozbudowuje, rozszerza, aż staje się wszechogarniającym i przytłaczającym bezmiarem. Blackwood natomiast wytycza grozie granice obejmujące miejsce, czas, a zło przestaje być wszechobecne. To dało mi trochę mniejsze doznania, a poziom mojej adrenaliny nie wyskoczył poza skalę.

Lubisz się bać? Zapraszam do spotkania z tym miłym autorem i zapewniam, że nie pożałujesz. A może właśnie pożałujesz i w tym cała frajda? Bo strach mimo, że ma wielkie oczy, to czasem sprawia też perwersyjną przyjemność, a pobudzona wyobraźnia wyłania z cieni przedziwne twory. Wystarczy wieczorny spacer :). Polecam tę klasykę grozy, daję 7,5/10 i idę namówić mamę by to jednak ona dziś wyprowadziła psiaka.

Strasznego wieczoru...  ;)
ZaBOOKowana


niedziela, 31 lipca 2016

Analfabetka Która Potrafiła Liczyć- J. Jonasson



Zauroczona lekkością i zawiłością Stulatka który wyskoczył przez okno i zniknął zakupiłam kolejne dzieło Jonasa Jonassona pod zgrabnym tytułem Analfabetka która potrafiła liczyć. Odłożona na półce czekała cierpliwie na swoją kolej. Dość długo towarzyszyła mi w codziennym życiu , zdradzając powoli swe sekrety.

Analfabetka która potrafiła liczyć to opowieść o pewnej czarnoskórej dziewczynce- Nombeko, która bardzo szybko musiała zakasać rękawy i wziąć życie we własne ręce. Mając zaledwie kilka lat podjęła pracę przy czyszczeniu latryn i pomału, z dużą dozą sprytu pnie się po szczeblach swej jakże krótkiej drabiny kariery, nabywając po drodze umiejętność liczenia, czytania i... posługiwania się nożyczkami. Z tym doświadczeniem i woreczkiem nieoszlifowanych diamentów, postanawia ruszyć w świat, ale to nie takie proste. Zwłaszcza gdy nierozważnie wpada się pod samochód lekko "niedzisiejszego" inżyniera... idąc chodnikiem. hmmm... a to dopiero początek.

W tym samym czasie, w Szwecji pewien urażony fan korony zmienia front i postanawia obalić monarchię. Ma już swoje lata, więc chce przekazać swą schedę synowi, wychowując go na rasowego republikanina. Oj nie może być tak pięknie. Bo co jeśli zamiast jednego godnego następcy rodzi się dwoje?  I do tego tak bardzo odmiennych od siebie? Tak wiem, brzmi niesamowicie, ale dopiero gry obie historie łączą się, zaczyna się prawdziwy rollercoaster.

Analfabetkę... czytałam dość długo, miałam wrażenie, że potrzebuje ona sporego rozbiegu. Niemal do mniej, więcej połowy książki podchodziłam z rezerwą. Raz chyba nawet chciałam zrezygnować. Brakowało mi postaci, którą obdarzyłabym jakimś uczuciem, czy to pozytywnym czy negatywnym. W przeciwieństwie do tej nijakości, Stulatek budził we mnie rozrzewnienie i ciepłe uczucia, których tu mi trochę brakowało. Punktem zwrotnym było połączenie losów Nombeko i Hogera 2. Od tego momentu wszystko co było oczywiste, takie być przestało. Akcja przeszła do galopu by z chwilami przestoju porwać czytelnika do ostatniej strony. I ja tak dałam dziś się porwać. Zaśmiewałam się z tych absurdalnych przygód, nieprzypadkowych przypadków i zawiłych powiązań. Wow... Czułam się jak na karuzeli. Galimatias i zawrót głowy, poprzeplatany krótkimi chwilami by trochę odsapnąć.

Trudno mi jest ocenić tę książkę... Myślę, że zrobiłaby na mnie piorunujące wrażenie, gdyby nie uprzednia znajomość Stulatka, który wyskoczył przez okno. Postawił on bardzo wysoko poprzeczkę, był nowym doznaniem, a akcja nie galopowała, tylko staczała się z urwiska w szaleńczym pędzie i chaosie. Analfabetka... nie szokowała, dostałam to czego się spodziewałam, nie mniej, ni więcej. Mimo to bawiłam się przednio, zwłaszcza  przy opisie działań Służb Specjalnych w Gneście. Akcja rodem z Monty Pythona :).

Fantastycznie absurdalna, pełna uroku opowieść o nadzwyczajnej fabule i niesamowicie oryginalnymi postaciami, napisana barwnym, lekkim i zabawnym językiem. W sam raz na długie wieczory. Całość oceniam 6/10 i z ciekawością sięgnę po kolejną powieść tego autora.

Pozdrawiam ZaBOOKowana


niedziela, 24 lipca 2016

Kanada Pachnąca żywicą- A. Fiedler



Dziś zabiorę Was w podróż. Malowniczą podróż po dziewiczych zakątkach Kanady, wraz z pewnym ciekawym poznaniakiem: Arkadym Fiedlerem.Wiele osób nieświadomie posiada w domu jego dzieła, jak Dywizjon 303,czy Kanada Pachnąca żywicą w wydaniu mniej lub bardziej pożółkłym. Ta niepozorna książka, gdy już dostanie szanse, nie da o sobie zapomnieć.

Arkady Fiedler- polski podróżnik, reportażysta, pisarz i poeta. Obok Olgierda Budrewicza, był wzorem dla wielu współczesnych podróżników takich jak Jarosław Kret.W Kanadzie Pachnącej Żywicą, autor ukazuje czytelnikowi kraj taki jaki zastał: dynamiczny i eksploatujący rozwój cywilizacji, osadnictwa i przemysłu, bezwzględnie wypierający dotychczasowych rdzennych mieszkańców. Indianie zepchnięci do rezerwatów i umniejszeni do roli przewodników lub atrakcji turystycznej, zwierzęta niegdyś cenione, teraz ścigane i wybijane na poczet obecnej mody. To wszystko przeplecione historiami drobnych bohaterów których imiona warto zapamiętać.

Od momentu gdy otworzyłam Kanadę Pachnącą Żywicą i poczułam zapach starości, dotknęłam pożółkłych kartek, zatopiłam się. Powoli zanurzałam się w treści jak w gorącej kąpieli. Kąpieli pachnącej żywicą... Czułam jakby otworzyły się przede mną drzwi do nowego świata. Nie zastanawiałam się długo, chwyciłam plecak i ruszyłam wraz z Arkadym w głuszę. Tak bardzo przypominało mi moje coroczne odkrywanie Tatrzańskich szlaków. Zachłannie rozglądałam się na boki i chłonęłam więcej i więcej... Wraz z każdą przewracaną stroną słyszałam plusk potoku, śpiew ptaków, pomruki dzikiej zwierzyny, zapach wilgotnego mchu, dymu z ogniska, a to wszystko przesiąknięte świeżą wonią żywicy. Tak intensywną, że niemal czułam w ustach jej gorzki, rześki smak. Nie chciałam wracać. Pragnęłam tam zostać, węszyć, obserwować i nasiąkać tym wszystkim.

Dla mnie Fiedler nie jest autorem, jest magikiem. Czarnoksiężnikiem, który w sobie tylko znany sposób przeniesie nas w czasie i miejscu, czyli z wygodnego fotela wprost do leśnej głuszy, z początków kolonizacji Kanady. Trzymajcie się więc mocno i dajcie się porwać historii przesiąkniętej żywicą. Czuję, że nie raz sięgnę po nią, by ponownie upoić się tym światem. Nie boję się tych słów A. Fiedler uwiódł mnie swą opowieścią za co daję mu pokaźną 9/10. Jedynym minusem jaki widzę jest zbyt mała ilość stron, dla mnie ta opowieść mogłaby nie mieć końca :)

Pozdrawiam
ZaBOOKowana


niedziela, 17 lipca 2016

Stulatek, Który Wyskoczył Przez Okno I Zniknął- J. Jonasson



"Oczywiście zajęło trochę czasu, zanim Allan na dobre utwierdził się w tym przekonaniu, ale w końcu zostało mu ono na zawsze: jest, jak jest, i będzie, co będzie." 

Jonas Jonasson, Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął


Jakiś czas temu, głośno się zrobiło o Stulatku, Który Wyskoczył Przez Okno I Zniknął- Jonasa Jonassona. Powstał film i nagle oczy wszystkich, w tym moje, zwróciły się w kierunku nieznanego Szweckiego autora. Sam zwiastun filmowy mnie nie zachwycił, ale wiedziona instynktem i wewnętrzną ciekawością, wyszukałam w bibliotece książkę i wpadłam. Wpadłam i padłam, ale ze śmiechu :)

Pewnego zwyczajnego popołudnia, tytułowy stulatek postanawia opuścić swoje jubileuszowe urodziny i rusza w świat. Bardzo szybko i w sposób wręcz niemożliwy, zadziera z mafią, policją,  zyskuje majątek, wrogów, wspólników na dobre i na złe, a także słonia. Tak, słonia. Brzmi nieprawdopodobnie? A to jeszcze nie wszystko. Wartka, przewrotna akcja w czasie rzeczywistym przeplata się z wspomnieniami staruszka, które jeszcze bardziej przyspieszają tempo. Przecież człowiek, który jadł kolację z przyszłym prezydentem Trumanem, leciał samolotem z Churchillem, pił wódkę ze Stalinem i znał Mao Zedonga, nie może iść zwyczajnie przez życie.

Od samego początku polubiłam tego lekko zagubionego i lekkomyślnego starca, który w szlafroku wyskakuje przez okno, a chwile później ma na karku policję, gang i słonia. Stulatek... jest niesamowicie brawurową, idealnie skrojoną i dobrze naoliwioną powieścią. Od samego początku biegłam razem z fabułą i z ogromnym niedowierzaniem na twarzy śledziłam kolejne absurdy, następne wpadki i śmiałam sie do łez. Mogłam się tylko łapać za głowę i  myśleć: Jak?! (pewnie musiałam mieć dziwną minę).Tak barwnej, przemyślanej i dopracowanej do najmniejszych szczegółów historii dawno nie czytałam. Cięty, inteligentny dowcip, błyskotliwe rozmowy i wartka akcja to to, co w literaturze tego typu cenię najbardziej. Wszystko składa się razem na opowieść, do której będę z dużą checia wracać, zwłaszcza by poprawić sobie nastrój.

Podsumowując. Macie ochotę dać się porwać wartkiemu nurtowi przygody? Chcecie stanąć w centrum wydarzeń, zmieniających losy świata? Zapraszam, Jonasson Travel zaprasza na wycieczkę! Waszym przewodnikiem będzie stuletni Allan. Ale, ale! nie kręćcie głowami, takiej przgody jeszcze nie przeżyliście i mogę zagwarantować że nie zapomnicie. ;) Daję 9/10.

Miłego wieczoru
ZaBOOKowana :)