środa, 31 sierpnia 2016

Dożywocie- Marta Kisiel






Wracając z urlopu, zahaczyłam o Wrocław. "Scampiłam" u koleżanki i siłą swą oraz namolną prośbą udało mi się ją namówić, by pożyczyła mi owo Dożywocie. Całkowicie zawierzając jej opinii wsadziłam nos w lekturę i... pewnie bym skończyła w jeden dzień, ale przyzwoitość bycia gościem, nie przewiduje olania gospodarzy ;) . Zabrałam więc ją do domu (książkę, nie koleżankę;)) i cieszyłam się jej towarzystwem aż do dziś.

Martę Kisiel poznałam dopiero przy wznowieniu Dożywocia. Za dużo się nie dowiedziałam o samej autorce ponad to iż jest młoda i pisze, ale jak pisze! Otóż lekkim piórem wprowadza nas do Lichotki, usadowionej tam na krańcu świata, gdzie diabeł mówi nie tylko "dobranoc". Głównym bohaterem jest naburmuszony, nieszczęśliwy Konrad Romańczuk, który w mieście zostawił wszystko, spalił mosty i zawalił gruzem rzeki. Zapakował swój dobytek do tico i pod czujnym okiem Siły Wyższej usiłował wreszcie dostać się, do odziedziczonego niedawno domu. Los lubi płatać figle i spadek, dla którego zostawił wszystko, okazał się nie do końca tym, na co liczył i lokatorzy także. Malutki gotycki i najmroczniejszy z mrocznych dom, wypełniony po brzegi: aniołkiem w bamboszkach i uczuleniem na piórka, nieszczęsnym widmem panicza Szczęsnego, gotującym i piekącym pradawnym ZUA-em z wieloma mackami, pyskatymi utopcami oraz charakterną kotką. Brzmi niesamowicie? A to dopiero początek, bo lokatorów przybywa z dnia na dzień.

Lichotkę polubiłam za całokształt. Za wieżyczkę i gotyckie kształty, drewnianą podłogę i wiek wyzierający z murów, a najbardziej ją polubiłam za lokatorów. Licho całkowicie skradło me serce, ta koszulka w Garfielda, różowe bamboszki, celofanowe włoski i wielkie skrzące się oczka, zamknięte w 1,5 metra niewinności, sprawiło, że już chciałam tam zamieszkać od razu. Dodatkowym argumentem za był kucharz na pełen etat, który uwielbiał dogadzać kulinarnie i cukierniczo licznym domownikom. Żyć nie umierać! No właśnie, umierać. Panicz Szczęsny jako niewielka rysa na tafli szkła: nawiedzony, zagubiony, chaotyczny wierszokleta, nieszczęśliwy z wyboru, wielokrotny samobójca, miłość mu wiekiem od trumny. Banda utopców osiedla łazienkę, mrucząca Zmora uparcie uznaje właściciela za swoisty mobilny mebel, a złowieszczy puchaty Rudolf Valentino skrywa nie tylko rządzę mordu, ale też mroczną tajemnicę. Cóż więcej potrzeba, by nagle życie Konrada nie tylko stanęło na głowie, ale wcześniej wywinęło kilka piruetów i salt przed głośnym upadkiem. W tym całym zamęcie pojawia się jednak metoda. Nie umiałam przejść obojętnie, by nie pogłaskać Licha, nie posmakować konfitur Krakersa, a w locie nie posłuchać dramatycznych westchnień panicza. Ten dom, tak pełen ciepła i uroku sprawił, że mogłabym godzinami tak siedzieć. Obserwować, uczestniczyć i żyć w tym chaosie, bo każdy miał tu swoje miejsce i każdy tu przynależał całym sobą. Hmm... i ja też przynależałam :).

Tym razem proponuję wam oderwanie się od rzeczywistości przy ciepłej, czułej i lekkiej literaturze, którą trzeba traktować z przymrużeniem oka (najlepiej obu, ale nie da się tak czytać). Nie jest to literatura wysokich lotów, ale skradnie czułe serce niejednej kobietki, a kącik ust niejednego twardziela drgnie w uśmiechu. Bo czymże jest dom bez duszy :) Daję 7/10 i niecierpliwie czekam do października na kolejną część :)


"Myślałem o tym całą noc. Wiem, że chcesz mnie za wszelką cenę ściągnąć z powrotem do miasta, choćby w dybach ponownego związku. Parę osób pewnie by się z tego ucieszyło. Ty, Majka... troje znajomych oszołomów... Ale jest też ktoś, kto zasmarkałby się na śmierć, rwąc sobie włosy z głowy i pióra ze skrzydełek. I kto nie oczekuje ode mnie, że się zmienię i zacznę spełniać jego oczekiwania, tylko akceptuje z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ten ktoś właśnie śpi w moim łóżku z gołym pupskiem i wrednym różowym królikiem pod pachą. Nie mówiąc już o obecnym tu nieszczęsnym paniczu, któremu znowu skończyłyby się palce, zanim zdążyłby popełnić tak pożądane przez ciebie dzieło swego życia po życiu. I tak sobie myślę... że oni są jednak dla mnie ważniejsi niż Twoje widzimisię. Dla Majki z czystej przekory nie chciałem się zmienić za nic na świecie, a dla nich... jakoś samo wychodzi"
~ Marta Kisiel "Dożywocie"

czwartek, 25 sierpnia 2016

Dzika droga. Jak odnalazlam siebie.- Cheryl Strayed



"Nie miało znaczenia, że wszystko - od tanich, podrabianych sandałów do specjalistycznych butów i plecaka według najnowszych standardów 1995 roku - było im zupełnie obce. To, co miało znaczenie, było całkowicie ponadczasowe. Coś, co zmuszało ich do walki o szlak wbrew wszelkim przeciwnościom. Coś, co kazało mnie i innym długodystansowym wędrowcom iść dalej w najbardziej ponure dni. Nie miało to nic wspólnego z wyposażeniem, obuwiem, wędrówkowymi trendami czy filozofiami jakiejkolwiek ery, a nawet przedostaniem się z punktu A do punktu B.
Chodziło tylko o to jakie to uczucie znaleźć się w dziczy. Jak to jest iść wiele kilometrów bez innej przyczyny niż doświadczenie skupisk drzew i łąk, gór i pustyń, potoków i skał, rzek i traw, wschodów i zachodów słońca. To doświadczenie było potężne i fundamentalne. Miałam wrażenie, że ludzie pośród dzikiej natury, zawsze tak się czuli i dopóki głusza istniała, miało się to nigdy nie zmienić."

~ Cheryl Strayed


Dziś jest ostatni dzień mojego pobytu w Tatrach, a właściwie ostatnia noc. Przez te 10 dni  towarzyszyła mi Dzika Droga, a ja towarzyszyłam jej. Hmm... To pierwsza książka, którą w całości przeczytałam podczas takiego wypadu. Przyznam, że nie raz zarwałam nockę i rano nieprzytomna szykowałam się na szlak.

Dzika Droga to autobiograficzna opowieść o dziewczynie, która nie mogąc poradzić sobie ze stratą matki i rozpadem rodziny, wyrusza w podróż. Ale nie byle jaką podróż. Wyprzedaje wszystko by kupić sprzęt i rusza na słynny Pacific Crest Trail - PCT. Już od pierwszej chwili, nic nie jest tak jak powinno. Plecak okazuje się nie do podniesienia, buty uwierają gdzie tylko mogą, a droga daje się we znaki, ale to tylko początek.

Długo wybierałam książkę, która ruszy ze mną na południe Polski. Nie mogąc się zdecydować poddałam się intuicji i po raz kolejny się nie zawiodłam. Cheryl bardzo przypadła mi do gustu. Jest prostą dziewczyną ze skomplikowanym życiem. Dodatkowo rusza na górską wyprawę, a ja jestem miłośniczką gór. Tym bardziej zechciałam jej towarzyszyć. Przez moment bałam się, że będzie to swoista, oczyszczająca spowiedź z wycieczką w tle, ale niesłusznie. Autorka nie ubarwia i nie dodaje wzniosłości wyprawie. Opisuje ją tak jak rzeczywiście wygląda, ze wszystkimi bólami, otarciami, zmęczeniem itd.  
Z doświadczenia wiem, że w trasie się nie rozmyśla. W góry wchodzi się jakby z mocno wypchanym plecakiem zaległości, emocji i doświadczeń. Wszystko to, co dźwigamy na co dzień. Jednak z czasem ten plecak staje się za ciężki i pomału wyrzucamy z niego rzeczy, które są zbędne, czy to opinie innych na nasz temat, czy kłopoty w pracy. Okazuje się, że niezbędne nam rzeczy zostawiliśmy dla innych, a zabraliśmy ze sobą stertę niepotrzebnych gratów. Cheryl doskonale to ujęła. Czytając czułam, że myślimy podobnie. Odkrywamy i przeżywamy w podobny sposób, a to jeszcze bardziej mnie do niej zbliżyło. Miałam wrażenie, że wzajemnie się motywujemy, a przynajmniej ja czułam się zmotywowana do kolejnych dalekich wypraw. Wieczorami siadałam z Cheryl w namiocie, rozmyślałam, masowałam stopy i naklejałam plastry. Chcąc, czy nie zaprzyjaźniłam się z nią bardzo. Jutro wyjeżdżam, a książkę skończyłam dziś. Nasza wspólna wyprawa dobiegła końca. A szkoda, bo czas mi na niej tak szybko minął.

Jeśli macie ochotę na wyprawę w głąb górskich szlaków to bardzo polecam podążyć wraz z Cheryl słynnym PCT. Nie zawiedziecie się. Ja jestem zachwycona, daję 8/10 i polecam.

Miłej nocy
ZaBOOKowana

PS. Wybaczcie proszę wszelkie błędy, literówki i udziwnienia. Nadal do dyspozycji mam tylko komórkę, a to znacznie utrudnia pisanie :) Zredaguję jak będę w domku.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Urlop



Witam Was i przepraszam. Nie będzie recenzji niestety. Obecnie jestem na małym urlopiku w Zakopanem i nie mam dostępu do komputera. Jedyny mój kontakt internetowy to mój smart(no prawie)-phone, nie jest źle, ale ciężko mi się skupić na czymś konkretnym stukając w telefoniczną QWERTY. 

Niebawem zdam Wam relację z niezwykłej książki, która aktualnie spędza mi sen z powiek i dawno wyczerpała moją latarkę. Tak, wiem... Jak dziecko czytałam z latarką, w łóżku, do późna, ale nie dlatego ze ktoś mi zabronił. Oj nie, nie... Nie chciało już mi się wstawać by wyłączyć światło, taki ze mnie leń. Ale cichosza, nic Wam więcej nie powiem. ;) 

Dobrej nocy
ZaBOOKowana

niedziela, 14 sierpnia 2016

Trzech Panów w Łódce [nie licząc psa]- Jerome K. Jerome (kolejny jubileusz)


Na Trzech Panów w Łódce [nie licząc psa] natknęłam się w pewnej grupie dyskusyjnej dla książkoholików. Wiele osób zachwalało jej dowcip, lekkość, a ja skuszona tymi pochwałami złamałam chwilowy zakaz chodzenia do biblioteki i wypożyczyłam. Tak jest... stało się ale bardzo nie żałuję okazania tej słabości i nie postanawiam poprawy ;)

Trzech Panów w Łódce... to przyjemnie ubarwione i przezabawne sprawozdanie z autentycznej, dwutygodniowej wyprawy autora głównym nurtem Tamizy. Wraz z ogromnym Georgem, pewnym siebie Harrisem i małym wojowniczym foksterierem- Montmorencym. Towarzyszymy im od Kingston, aż do Pangbourne, czyli przez około 123 mile, słuchamy opowiastek, anegdotek, bierzemy udział w licznych przygodach, a wszystko przyprawione specyficznym angielskim humorem.

Trzej Panowie w Łódce... od samego początku oczarowali mnie swym szarmanckim, czysto XIX wiecznym podejściem do życia. Gentlemani w każdym calu, eleganccy, szarmanccy, dbający o etykietę Londyńczycy, z tym swoim sztywnym jak kołnierzyk, ironicznym i trafiającym w sedno humorem od razu sprawili, że staruszkowie w komunikacji miejskiej  uśmiechali się do mnie z politowaniem, w pracy stwierdzono, że chyba potrzebuję urlopu bo patrze się w książkę i śmieję jak mysz do sera, a moja przepona odsapnęła z ulgą, że wraz z ostatnią stroną książki skończą się  spazmy śmiechu. Sam język oczarował mnie swą łagodnością i poniósł spokojnymi falami Tamizy. Jednak to, co urzekło mnie w tej książce najbardziej, to sposób w jaki wyciąga ona na wierzch pewne prawdy życiowe i w sposób tak oczywisty, przekoloryzowany i komiczny przedstawia czytelnikowi.

Jeśli lubicie angielski humor lub po prostu chcecie się pośmiać/ poćwiczyć przeponę lub przepłukać oczy wyciskaczem łez ze śmiechu to bardzo polecam. Wrażenia zagwarantowane, zwłaszcza jeśli (tak jak ja) chcecie się podzielić jakąś anegdotką z kimś obok (taka dodatkowa trudność ;) ). Nic dodać nic ująć. Daję 9/10 i już zapisuję w zeszycie w rubryce- Muszę Mieć!



Ale to nie wszystko. Niedawno stuknęło mi 1000 odwiedzin! Wow! Jestem zaszczycona, że tu zaglądacie i, że moje pisanie nie idzie tak do końca do szuflady. Blogów z recenzjami jest niezwykle dużo, wiec myślałam, że utonę w ich mrowiu, ale jednak jesteście! Dziękuję! To dla mnie bardzo, ale to bardzo ważne i napędzające do kolejnych recenzji!
Mam cichą nadzieję, że udało mi się kogoś zachęcić do jakiejś książki, jeśli tak to zachęcam do podzielenia się własną opinią. Bo dzięki Wam nie tracę zapału a pisanie tu to sama przyjemność.

Pozdrawiam ZaBOOKowana

PS. Mój Luby nie omieszkał mi powiedzieć: "A nie mówiłem!", a szykował się z tym długo. Co też zamieszczam jako dowód, że może i nie lubi komedii romantycznych (niestety ;) ), ale wierzy we mnie bardziej niż czasem ja sama ;)

niedziela, 7 sierpnia 2016

Wendigo i inne upiory- A. Blackwood



Przyszła pora na trochę grozy. Tak bardzo zachwalany przez Lovecrafta autor nie mógł ujść mojej uwadze. Od momentu pojawienia się u mojego Lubego,  tego zbioru opowiadań, zapałałam ogromną chęcią zagłębienia się w grozę. Poczekałam grzecznie, aż nadejdzie moja kolej i w tym tygodniu, wreszcie zachłannie dorwałam się do niego.

Wendigo i inne upiory to zbiór 13 dość reprezentatywnych opowiadań nieznanego w Polsce Algernona Blackwooda. W skład zbioru wchodzą między innymi genialne, budujące napięcie i przyspieszające oddech opowiadania Wierzby i Wendigo. Chyba najbardziej znane i jedne z najdłuższych opowiadań. Ale to nie wszystko, mamy tu pełną gamę przeróżnych opowieści, tych dłuższych i tych krótkich, tych paranormalnych i tych bardziej przyziemnych, jednak każde z nich w mniejszym lub większym stopniu przyprawia o dreszcze i gęsią skórkę.

Swoją przygodę z Blackwoodem zaczęłam od opowiadań najkrótszych by dwa sztandarowe (Wierzby i Wendigo) zostawić sobie na koniec. Chciałam początkowo wyczuć klimat i nabrać rozgrzewki przed najsmaczniejszymi kąskami. Przyznam, że taka chronologia  w moim przypadku sprawdziła się w 100%. Mniejsze opowiadania, które zdarzały się lepsze i gorsze nie przytłumiły wrażenia jakie sprawiły te, na które czekałam z wytęsknieniem, a wrażenie zrobiły bardzo duże.

Nie bez powodu H. P. Lovecraft zachwycał się klimatem opowiadań Blackwooda. Powoli otacza nas mrok, czujemy na karku oddech zła, a rzeczy tak proste i zwyczajne stają się plugawe i nic nie jest przypadkowe. Mimo to mam wrażenie, że w tym wypadku uczeń przerósł mistrza. Groza w opowiadaniach Lovecrafta jak i Blackwooda zawarta jest w swoistym klimacie, jednak mam wrażenie, że to Lovecraft ten gęsty klimat rozbudowuje, rozszerza, aż staje się wszechogarniającym i przytłaczającym bezmiarem. Blackwood natomiast wytycza grozie granice obejmujące miejsce, czas, a zło przestaje być wszechobecne. To dało mi trochę mniejsze doznania, a poziom mojej adrenaliny nie wyskoczył poza skalę.

Lubisz się bać? Zapraszam do spotkania z tym miłym autorem i zapewniam, że nie pożałujesz. A może właśnie pożałujesz i w tym cała frajda? Bo strach mimo, że ma wielkie oczy, to czasem sprawia też perwersyjną przyjemność, a pobudzona wyobraźnia wyłania z cieni przedziwne twory. Wystarczy wieczorny spacer :). Polecam tę klasykę grozy, daję 7,5/10 i idę namówić mamę by to jednak ona dziś wyprowadziła psiaka.

Strasznego wieczoru...  ;)
ZaBOOKowana