niedziela, 12 lutego 2017
Ulisses- J. Joyse
Ulisses chodził za mną od dawna. Nie wiem czemu zapadł mi w pamięć, ale skoro tak bardzo nalegał, to dołączyłam go do tegorocznego wyzwania książkowego, skrzętnie zamówiłam w bibliotece, przyniosłam do domu i dziś skończyłam.
Ulisses uznawany jest za arcydzieło modernizmu. Treścią powieści jest wędrówka głównego bohatera po Dublinie, jednego, zupełnie zwyczajnego dnia, podczas którego nie dzieje się nic ciekawego. Bohater odważnie dzieli się z nami uwagami na wszelaki temat, głównie damskich kształtów i rozwiązłości. Książka ta była przedmiotem wielu kontrowersji, oskarżano ją o nieprzyzwoitość. W Stanach Zjednoczonych palono nakład publicznie, a na Wyspach Brytyjskich zakazano dystrybucji książek. Nowością jest powszechny w książce strumień świadomości- luźnych myśli następujących po sobie, które tworzą trudny do interpretacji ciąg.
Gdy chwytałam za Ulissesa to kompletnie nie wiedziałam czego oczekiwać. Wiedziałam, że to klasyka i że będzie trudno. W końcu książka z tegorocznego wyzwania nie może być łatwa :). Czytałam, że niewielu ją skończyło, ktoś nawet przede mną próbował ją analizować (notatki i zakreślenia ołówkiem w książce), ale po ok 100 stronie odpadł. Nie wyglądało to zachęcająco...
Moim zdaniem ta książka to jeden wielki eksperyment. Mieszanina stylów, strumień myśli bohatera i nagłe zwroty rozumowania z początku lekko oszałamiały i ciekawiły, później wprawiły mnie w swoiste odrętwienie. Wszelkie skręty, zawroty i wywroty jakie stosował autor nie robiły już na mnie wrażenia, a treść skłaniała się do pijackiego bełkotu zgrai mężczyzn na tematy filozoficzno-życiowe, jaki często możemy spotkać w barach. Czcze, nic nie wnoszące uwagi i dyskusje na śmierć i życie. Oj było ciężko. Przyznam szczerze, że nie wgłębiałam się zbytnio w treść, pozwoliłam swojemu umysłowi ponieść się po tafli tej wartkiej rzeki myśli i nie zagłębiać się, byle dalej, byle do końca... Po pijackich halucynacjach ubranych w dramat myślałam, że już gorzej być nie może, jednak autor zachował wisienkę na koniec. 40 stronicowy monolog, bez interpunkcji, o zdradach i narzekaniu na stan małżeński Pani Bloomowej pobił wszelkie rekordy. Często zastanawiałam się, co w niej jest takiego, że jest tak znana. Po długich rozmyślaniach doszłam do jednego sensownego wniosku: bo była zakazana, a jak wiadomo to co zakazane przetrwa wieki. Nie ważne czy jest dobre, czy pionierskie, czy może jak w tym wypadku jest to bezsensowny potok myśli, jeśli jest kontrowersyjne i tępione, nabierze miano klasyki i będzie rozchwytywane. A może to ja nie umiem odkryć sensu w tym bezsensie?
Jednak nie żałuję, że chwyciłam za Ulissesa. Ciesze się, że przestanie za mną "chodzić", no i mogę się pochwalić, że jako jedna z niewielu osób go skończyłam ;). Myślę, że jakby książka była o połowę chudsza, zachowałaby swą początkową świeżość, a tymczasem stała się podstarzałym śledziem zawiniętym w gazetę. Oceniam ją na 3/10 i sięgam wreszcie po coś "mojego" :)
Pozdrawiam
ZaBOOKowana
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ja po skończeniu, czułam, że przeczytałam już wszytko ....
OdpowiedzUsuń